sobota, 9 kwietnia 2022

efekt Lucyfera

Jednym z pomniejszych wydarzeń medialnych minionego tygodnia była afera wokół niespełnionego aktora o króliczym nazwisku, który postanowił zorganizować w Opolu walkę "bokserską" pomiędzy sobowtórami prezydentów Wołodymyra Zełenskiego i Władimira Putina. Powszechne oburzenie z tego powodu było o tyle zrozumiałe, co również naiwne i egzaltowane.

Walki bokserskie już od dawna trzeba traktować w kategoriach znacznie szerszych niż tylko jako psychodynamiczna sublimacja wrodzonego nam popędu agresji. Jednak od pewnego momentu w dziejach (dziwnie tożsamego z momentem upowszechnienia się szerokopasmowego internetu), kiedyś nawet stateczna i nawiązująca do korzeni antycznych igrzysk dyscyplina sportu, przepoczwarza się w kierunku czegoś, co każe zastanowić się, czy drugi człon terminu "homo sapiens" jest nadal zgodny z rzeczywistością empiryczną.

Otóż szaloną popularność zyskują pojedynki "freak fight", czyli coś, przy czym nawet pospolite mordobicie znane pod ksywką "MMA" wydaje się szlachetną klasyką. We "freak fight" okładają się po facjatach przedziwne osobistości, a celem naczelnym organizatorów jest zestawić walczących w jak najdziwniejsze pary (albo i większe grupy). Jakichś jutjuberów z influencerami, których personalia mówią cokolwiek tylko ludziom, którzy nie mają w życiu niczego ciekawszego do roboty niż oglądanie "filmików" w necie. Osiłki z osobami niskorosłymi. Kobiety z mężczyznami. Trzech na trzech lub pięciu na pięciu w klatce i bez rękawic. Jeden na jednego w ringu o powierzchni budki telefonicznej. Ostatnio była nawet walka: dziadek z wnuczkiem przeciw kobiecie! 

Co więcej, wyobraźnia ludzka jest nieograniczona, więc pomysłów na uczestników i specyfikę takich walk nie powinno zabraknąć przez najbliższe sześć tysięcy lat. Łysi kontra blondynki, gość bez ręki versus gość bez nogi, ślepy against głuchy, pięciu na jednego, rękawice z kolcami na kłykciach przeciw kastetom i bejsbolom, właściwie nic z tego nie potrafiłoby zdziwić już teraz...

Nasz mózg ma to do siebie, że bodźce powtarzane w tej samej dawce w końcu przestają mu wystarczać. I domaga się więcej, mocniej, szybciej, gwałtowniej. Chce konsekwentnego przesuwania granic, a gdy dojdzie się w końcu do ściany - wyburzenia tej ściany. Jak narkoman, któremu z upływem czasu potrzebne są coraz większe albo coraz silniejsze dawki. Jak widz reality-show, który startował od "Big Brothera" a doszedł przez "Hotel Paradise" do "Warsaw Shore". Jak uzależniony od pornografii, który zaczynał od "różowej landrynki" i "Twojego Weekendu", a skończył w miejscach, na widok których nawet PornHub płoni się rumieńcem niczym dziewiętnastowieczna pensjonarka. Ćwierć wieku temu za frywolny uważany był nawet niewinny talk-show "Na każdy temat" Mariusza Szczygła. Trzynaście lat temu oburzenie wywoływał "Moment prawdy", gdzie można było wygrać pieniądze, o ile przyznało się Zygmuntowi Chajzerowi ile razy zdradziło się żonę czy męża. Dzisiejsze "standardy" zaspokoiłaby chyba dopiero publiczna (w studiu) kopulacja zdradzających się, a i co do tego nie ma pewności.

Dziwi zatem powszechne oburzenie, gdy aktor któremu skończyła się już gaża z ostatniego filmu Patryka Vegi a trzeba z czegoś płacić alimenty żonie i kupować prezenty kochance, organizuje pojedynek sobowtórów prezydentów Ukrainy i Rosji. Gdzie były te wszystkie Rady Etyki Social Media, gdzie był bohaterski Prezydent Opola i jego "non possumus", gdzie byli obrońca piłkarskiej reprezentacji Polski i któraś z Sióstr Bohosiewicz, gdzie wreszcie dziennikarki z ich zgorszeniem nobliwych guwernantek i medialni etycy po korespondencyjnym kursie moralności, gdy od lat rozwijały się tuż pod ich bokiem, w największych polskich halach, coraz głupsze freak-fighty, często z błogosławieństwem największych stacji telewizyjnych...? Gdzie było ich oburzenie, gdy w zeszłym roku planowano zorganizować "galę MMA" pod patronatem Andrzeja Z., ksywa "Słowik" - byłego bossa mafii pruszkowskiej? Gdzie ich stanowcze protesty, gdy również w zeszłym roku powszechnie zachwycano się (że to taka awangarda!) walkami, podczas których dwóch osobników o aparycji goryli górskich daje sobie wzajemnie "z liścia" aż do skutku? Coś tam wprawdzie zawrzało, ale dopiero wtedy, gdy w efekcie takich pojedynków jeden z uczestników przeniósł się do Krainy Wiecznych Łowów, a i tak wszystko rozeszło się po tak zwanych kościach... 

Głównym problemem nie jest bowiem ta niedoszła, opolska gala z naparzaniem się sobowtórów Zełenskiego i Putina, ale fakt, że od lat pieczołowicie spulchnialiśmy podłoże pod uprawy, które teraz wysiewa ten czy inny "Królik", "Popek" albo "Kasjusz".

Czy jednak wciąż jesteśmy na trzeciej planecie od Słońca, czy jest to już planeta małp, to nadal źle postawione pytanie. Refleksja musi być znacznie bardziej gorzka, bo nie jesteśmy aż tak cywilizowani jak by nam się wydawało, a zbieżność naszych genów z genami tak zwanych naczelnych jest nie tylko ciekawostką dla biologów. Nasz "lizard brain" wciąż siedzi na tej samej gałęzi, na której siedzieli kilkadziesiąt tysięcy lat temu wspólni przodkowie człowieka i szympansa. A naszym zachowaniem wciąż rządzą te same mechanizmy, które rządziły zachowaniem tych, od których tak bardzo chcemy się odróżniać. Tych, którzy chadzali do Koloseum oglądać jak gladiatorzy odcinają sobie kończyny i jak lwy rozrywają skazańców; tych którzy tłumnie gromadzili się przy publicznych egzekucjach, niezależnie czy było to na granicy amazońskiej dżungli, w ponurej krainie Włada Palownika, czy w dystyngowanej i odnowionej "wielką rewolucją" osiemnastowiecznej Francji. My z chęcią oglądamy drastyczne "filmiki" na chronionych barierą 18+ kontach na YouTube, szukamy po szemranych zakamarkach sieci zdjęć ofiar katastrofy smoleńskiej albo nagrań z egzekucji przez dekapitację dokonywanych maczetą przez arabskich fundamentalistów. Kto nigdy w duchu nie zżymał się na fakt, że telewizje cenzurują nagrania z katastrof, zamazując "kwadracikami" "najlepsze" fragmenty, albo urywając w "kluczowym momencie"? Kto nie żałował, że kamera przemysłowa czy samochodowa nie nagrały ze szczegółami, jak zbyt szybko jadący pojazd widowiskowo rozbija się o drzewo, a jego pasażer wylatuje przez przednią szybę i wyziewa ducha gdzieś na asfalcie? Na pokazy lotnicze chodzimy przecież dlatego, że gdzieś po cichu mamy nadzieję, iż samoloty się zderzą, albo rozbije się chociaż jeden. Na walkach MMA czekamy aż jeden drugiemu tak przy***oli, że skończy się to przynajmniej trwałym, a najlepiej do tego spektakularnym kalectwem.

Filmy fabularne już nam nie wystarczają, bo podświadomie potrzebujemy poczucia, że to co widzimy jest realne, a nie jest jedynie wytworem sprytnego, pryszczatego specjalisty od komputerowej wizualizacji. I nie mamy nad tym kontroli. Gdzieś głęboko, pod nieskończonymi zwojami kory mózgowej, tkwi nasze prywatne jądro ciemności. Filogenetycznie najstarsza struktura naszego układu nerwowego, która karmi się tymi obrazami i łaknie ich jak deszczu potrzebuje ten grzyb, który nadaje się tylko na kotlety. Ręka, noga, mózg na ścianie. Krew, bebechy, urwane kończyny, okrucieństwo - tego potrzebuje nasz "gadzi mózg". A kwestią jedynie do akademickich dyskusji pozostaje, czy jego niewyczerpany apetyt na drastyczne sceny ma jakiś związek z atawistyczną potrzebą przetrwania, skorelowaną z hobbesowską wizją wojny wszystkich przeciw wszystkim (bo skoro kogoś właśnie ścinają na gilotynie czy rozszarpują lwami, to: a) jednak nie nas, b) ten konkretny nieszczęśnik już nam w przyszłości nie zagrozi).

Dlatego nie ma sensu oburzać się ani na tępotę aktora, który chciał zabłysnąć organizowaniem idiotycznej gali, ani na emfatyczne protesty przeciw niej. Zawodzi też socjologia, bo każde, absolutnie każde badanie społeczne w tej kwestii będzie tak potężnie obciążone "efektem ankietera", że jego wyniki od razu można przerobić na kiełbasę albo spuścić do oczyszczalni "Czajka". Wdrukowana nam w procesie tak zwanej socjalizacji społeczna moralność każe nam cenzurować popędy naszego mózgu, ale szczere odpowiedzi na wiele pytań w tak kontrowersyjnych kwestiach mogłyby nas szalenie zaskoczyć. To trochę tak jak z disco-polo: wszyscy znali najsłynniejsze teksty, ale mało kto się przyznawał do słuchania. Tak jak z PiS-em po wyborach: kogo by nie zapytać, na tę partię nie głosował, ale te 40 punktów procentowych z Księżyca nie spadło.

I gdyby walka sobowtórów Putina i Zełenskiego jednak doszła do skutku, ilu z nas faktycznie by ją obejrzało ("dla beki", "z ciekawości", "jak komuś przeszkadza, niech nie ogląda" etc.) wiedziałyby tylko milczące ściany naszych mieszkań. Które podobno mają uszy, ale na szczęście nie mają oczu. I może to lepiej dla naszego zbiorowego samopoczucia.
 

 

8. kwietnia 2022, 18:24 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego