czwartek, 29 lutego 2024

kij w mrowisko

Jest pewna kategoria ludzi, od których zaczynają się wszelkie serwisy informacyjne na przestrzeni ostatnich kilku tygodni. I nie są to Rosjanie, nie Ukraińcy, ani nawet nie politycy. Ale nie są to też rolnicy. 

Bo niskotowarowi rolnicy już praktycznie w Polsce wyginęli, a stało się tak za przyczyną funkcji decyzji wszystkich rządów ostatnich trzydziestu lat, rozporządzeń unijnych i cywilizacyjnych przemian w skali makro. Rolników nie stać byłoby, żeby kupić sobie ciągnik za 150 czy 200 tysięcy polskich złotych (a na tych protestach, gdzie solidarnie wysyła się Tuska, Unię i Ukrainę do ostatniego diabła, widać praktycznie tylko takie maszyny), zresztą dla niskotowarowego rolnika, który obrabia swoje 30 hektarów taka maszyna jest w każdej mierze niepotrzebna. Bo to trochę tak, jakby wynajmować TIR-a, żeby przewieźć telewizor do teściowej, która mieszka trzy ulice dalej.

Każdą poważną dyskusję dobrze jest zacząć od ścisłego zdefiniowania pojęć. Dlatego warto podkreślić, że ci, którzy od paru tygodni "traktorami drogi grodzą", jak onegdaj śpiewał z Pudelsami Maleńczuk, to nie są żadni rolnicy. Tekst tej piosenki miał bowiem swój dalszy ciąg: "traktorami drogi grodzi, owce na manowce wodzi" (chodziło, rzecz jasna, o śp. Andrzeja Leppera). A zwiedzionymi owieczkami może być w tej metaforze społeczeństwo, w którego odczuciu na ulicach protestują przymierający głodem chłopi, których nie stać na paszę dla swoich pięciu świnek i trzech krówek, więc należy im współczuć i popierać. Gdy tak naprawdę protestujący to nie biedni rolnicy, a farmerzy, producenci żywności. Agrarni biznesmeni obracający dziesiątkami, a nawet setkami tysięcy złotych w skali miesiąca. Miło jest o tym przypomnieć, aby wypuścić trochę pary z kotła społecznego poparcia dla tego protestu, który to kocioł ochoczo podgrzewają liderzy protestów.

Dobrze też przypomnieć, że żywność, tak jak i kapitał, nie ma narodowości (ściśle rzecz biorąc, obiektywnie nie ma jej również człowiek...), a nawet państwowości. Ot, przecież taki Wedel (własność japońsko-koreańskiego koncernu Lotte) jest polski czy jednak koreański? A legendarne Pudliszki, wchodzące w skład amerykańskiej grupy Heinz, którą niedawno przejął słynny multimiliarder Warren Buffet? Może 40-50 lat temu niektóre państwa były w jakimś sensie samowystarczalne, mogły wytwarzać "od pola do stołu", korzystając wyłącznie z własnych środków produkcji. Współcześnie, w dobie totalnej globalizacji, to niemożliwe

Dlatego nie ma żadnego sensu budowanie demagogicznych dychotomii, że "nasze, polskie to dobre i smaczne, a zagraniczne to złe, niedobre i trujące". Świat nie jest czarno-biały, a takie ostre podziały są nie do utrzymania. Dwa tygodnie temu małżeństwo spod Rzeszowa swojskimi nóżkami w galarecie, produkowanymi w stu procentach w Polsce, wyprawiło jedną osobę do Krainy Wiecznych Łowów i prawie ukatrupiło dwie kolejne.
 
A tak zwany "patriotyzm zakupowy" również nie tylko nie ma sensu, ale jest wręcz wewnętrznie sprzeczny. I pokazuje wyłącznie, jak można się zbłaźnić próbując na większą skalę ożenić z wolnym rynkiem jakiekolwiek inne niż ekonomiczne mechanizmy. Oto nie tylko przedstawiciele niedawno strąconej z urzędu władzy centralnej cieszyli się jak dzieci, że koncern Orlen rozwija się i podbija kolejne rynki: czeski, niemiecki czy litewski. Ale przecież ci sami ludzie podkreślają jednocześnie konieczność "patriotycznych" wyborów podczas dokonywania zakupów (w praktyce: Polak powinien kupować polskie produkty, Niemiec - niemieckie, Holender - holenderskie etc.). Gdyby to jednak wcielić w życie w stanie idealnym, ów Orlen nie mógłby się rozwijać za granicą (podobnie jak żadna inna firma poza granicami swojego własnego państwa), bo Litwin kupowałby paliwo litewskie, Niemiec - niemieckie, a Czech - czeskie, zamiast polskiego-orleńskiego.
 
Nic w życiu nie jest za darmo (kiedyś się mówiło, że za darmo to można tylko dostać w mordę, ale patrząc na to jaki interes robią ostatnio profesjonalne Dominy, nawet to stwierdzenie jest już przejrzałe) i nie jest to wyłącznie ekonomiczna reguła, ale jedna z najogólniejszych prawd na tym świecie. Odbijając zatem farmerom populistyczną piłeczkę: Unia Europejska była dobra i fajna, gdy dawała dotacje, dopłaty i niskooprocentowane pożyczki. I gdy się za nie kupowało maszyny rolnicze, o wartości kawalerki w Gdańsku każda. A teraz jest zła, bo coś chce w zamian, nakłada jakieś ograniczenia. A może to po prostu wyzerowanie rachunku? Nikt nie wpadł na to, że to kiedyś nastąpi?
 
A eksport polskich jabłek? Gdy ładnych kilka lat temu wielkorządca Putin zamknął dla nich rosyjski rynek, był płacz, zgrzytanie zębów i ogólnokrajowe kampanie społeczne, żeby jeść rodzime jabłka pod każdą postacią, bo inaczej to wszystko zgnije, odkąd paskudni Rosjanie już nie chcą ich kupować. Ale że reguła Kalego ma się wciąż dobrze, to chociaż inne kraje nie mają moralnego prawa zamykać się na naszą żywność, Polska może żądać zatrzymania eksportu do kraju nad Wisłą żywności z dowolnego państwa, pod dowolnym pozorem.
 
Zresztą, to wszystko i tak niczego nie zmieni. Panowie farmerzy mogli w Warszawie na Wiejskiej i pod KPRM palić tę słomę, wysypywać ziarno i wylewać gnojowicę, zamiast na zjeździe z S11 na DK92. Bo tak to żadnemu politykowi grosz z głowy nie spadł, nie spędzili w korku ani minuty. Ucierpieli za to niewinni ludzie, którzy w minionych tygodniach wracali z pracy do domu dwie godziny zamiast 30 minut (jak niżej podpisany).
 
Fatalnej jakości importowana żywność jest prawdziwym problemem. Chociaż w Polsce też by się znalazła żywność fatalnej jakości, więc nie twórzmy wrażenia, że u nas produkuje się czyste złoto, a wszystko co powstaje za Bugiem czy Odrą nadaje się tylko do ścieku. Wiele zależy od aktualnie stosowanych norm jakości. Polski rolnik z lat 70-tych XX wieku nie wziąłby dzisiejszej polskiej żywności do ust, tak drastycznie obniżone zostały poprzeczki tych norm na przestrzeni ostatnich dekad. Co jednak jest w pierwszej kolejności warte podkreślenia, i to wężykiem, to fakt, że protestujący farmerzy nie są altruistami, i nie podejmują tych wyrzeczeń dla dobra społeczeństwa, żeby ochronić swoich rodaków przed zalewem groźnej dla zdrowia zagranicznej żywności. Farmerzy protestują w obronie swoich interesów. Gdyby import ukraińskich, czy jakichkolwiek innych, płodów rolnych (choćby i tak samo złej jakości), nie zagrażał ich biznesom, nie kiwnęliby nawet palcem "w obronie zdrowia Polaków". A jeśli ktoś wierzy, że jednak kiwnęliby, jest tak samo naiwny jak ci nieszczęśnicy, którzy nabierają się na oszustwo ze strony "amerykańskiego wojskowego" czy "nigeryjskiego generała".
 
Dlatego nie jest prawdą, że każdy Polak popiera protest "rolników". Ja nie.

29. lutego 2024, 19:20 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 9 lutego 2024

zmierzch bogów

Pamiętacie jeszcze co się robiło, gdy jakieś piętnaście-dwadzieścia lat temu spodobała się nam piosenka, co do której nie znaliśmy tytułu ani wykonawcy? Najpierw trzeba było się pilnie wsłuchać, postarać się jak najwierniej zapamiętać charakterystyczny fragment tekstu, najlepiej refrenu, potem wpisać ten fragment w wyszukiwarkę internetową i z uzyskanych wyników dopasować ten, który wydawał nam się najbardziej pasujący, a następnie ocenić czy to jest to samo, co słyszeliśmy wcześniej. Jak wiele umiejętności umysłowych i procesów poznawczych angażowało to zajęcie - trudno jednoznacznie ocenić, ale stawiam dolary do orzechów, że na rezonansie magnetycznym mózg świeciłby się jak choinka przed Rockefeller Center. Słuch, pamięć krótkotrwała, pamięć długotrwała, zdolności językowe (bo zwykle chodziło o piosenkę po angielsku), percepcja, uwaga, przeszukiwanie...

W 2024 roku mamy do tego samego celu aplikację Shazam. Jak wiele umiejętności wymaga jej użycie? Otóż wystarczy nacisnąć palcem wskazującym w odpowiednim miejscu ekranu smartfona. Czynność z którą - że tak posłużę się charakterystycznym przykładem używanym przez mojego świętej pamięci Profesora - poradziłby sobie nietresowany orangutan.

Początek kalendarzowego roku to okres, gdy w pewnych szacownych kręgach lingwistycznych wybiera się tak zwane Słowo Roku. A nawet słowa, bo wybiera się Słowo Młodzieżowe, Nowe, Ogólne itp. Celowość tej elekcji to temat na odrębną dyskusję, tu chciałbym tylko przypomnieć, że chociaż głosami internautów za Słowo Roku 2023 uznano... "wybory" (statystyczne zbieganie do rozkładu normalnego w miarę wzrostu liczebności próby jest okrutne...), ale na szczęście resztki honoru tego osobliwego plebiscytu uratowała kapituła językoznawców i swoje wyróżnienie przyznało zbitce słów: "SZTUCZNA INTELIGENCJA".
 Ze wszech miar słusznie, bo to właśnie o sztucznej inteligencji mówiło się przez ubiegły rok sporo i podniośle. W tonach ekstatycznych, alarmistycznych, katastroficznych i patetycznych (zwłaszcza wtedy, gdy kogoś naszło na myślowy ślinotok o największym przełomie w historii ludzkości). Wspólny mianownik wielu tych dyskusji sprowadzał się jednak do nieuchronnego zagrożenia ze strony owej sztucznej inteligencji. I owszem, nie da się ignorować faktu, że nowe technologie oparte na sztucznej inteligencji wkrótce wkroczą ochoczo w nasze codzienne życie, a nawet wyraźnie zredukują zatrudnienie w wielu zawodach. Tego nie da się uniknąć w świecie, w którym rachunek ekonomiczny jest i z pewnością będzie dominującym czynnikiem podejmowania decyzji biznesowych.

Jest jednak jeszcze inna grupa zagrożeń ze strony sztucznej inteligencji, z którymi - według tych alarmistycznych tonów - będziemy musieli się zmierzyć. Tonów, które prognozują, że AI urośnie tak bardzo, iż wymknie się spod kontroli człowieka, a następnie go zdominuje i sprowadzi do roli podrzędnego gatunku, zacznie uciskać i wykorzystywać do niewolniczej pracy, albo i fizycznie eksterminować. Scenariusze jak z "Matrixa" lub z kultowego odcinka "Z Archiwum X" ("Ghost in the Machine") mnożą się jak króliki po viagrze, gdy tymczasem pośród owej paniki zapominamy, że zagrożenie tego typu sprowadzamy na siebie sami i to wcale nie w tajnych laboratoriach pracując nad udoskonalaniem sztucznej inteligencji, ale we własnym domu i we własnym codziennym życiu.

Gdy przyjdzie przesyłka do paczkomatu, jak wielu z Was otwiera jeszcze skrytkę wpisując palcem kod na ekranie urządzenia? A jak wielu używa wyłącznie aplikacji, aby otworzyć skrytkę zdalnie (zwłaszcza, że w niektórych automatach paczkowych da się już tylko w ten sposób...)? Bo nie podejrzewam nawet, że ktoś postępuje jeszcze tak nieprzyzwoicie jak ja i nie tylko otwiera tradycyjnie, ale dodatkowo nie wklepuje kodu patrząc w SMS, tylko zapamiętuje go wcześniej i wpisuje z pamięci...

A jak wielu z Was opiera się pokusie użycia Shazam, gdy słyszycie zagraniczną piosenkę w radiu, a nie znacie tytułu? Kto jeszcze korzysta choćby sporadycznie z klasycznych rozkładów jazdy komunikacji miejskiej, tych na przystankach czy w internecie, a kto już wyłącznie z "JakDojadę" i podobnych aplikacji? Jak wielu z Was liczy w pamięci jakieś codzienne operacje matematyczne zamiast za każdym razem wyciągać kalkulator? (z faktu, że z otrzymanych wyrazów zdziwienia, iż w pamięci mnożę dwucyfrowe liczby przez siebie mógłbym ułożyć schody do nieba zgaduję, że niewielu).

Nie, to nie będzie tekst trącący łańcuszkami podawanymi sobie przez internautów w wieku od Chrystusowego wzwyż, jak to Kiedyś-Było-Lepiej, bo dzieci od rana do nocy bawiły się na świeżym powietrzu, jadły jeżyny prosto z krzaka i z uśmiechem zdzierały sobie kolana do krwi, podczas gdy teraz siedzą w sterylnych pomieszczeniach, wypalają oczy przed komputerami, a z każdym katarkiem troskliwa mamusia wiezie je na sygnale do prywatnego szpitala. Nie będzie to też litania potencjalnych przedświtów apokalipsy, czy to tej spod pióra Marca Elsberga, czy zza kamery Rolanda Emmericha. Bo nie spodziewam się raczej ani globalnego blackoutu, ani - tym bardziej - spektakularnej katastrofy z rozstępującą się ziemią, walącymi się drapaczami chmur i Dwaynem Johnsonem skaczącym ponad przepaściami, aby uratować Amerykę, a przy okazji też świat. Wszystkie prawdziwe zagrożenia rozwijają się długo, w ciszy i mają początek na naszej własnej kanapie.

Oczywiście, trzeba być idiotą albo eksplanacyjnym szaleńcem pokroju posła Grzegorza Brauna, żeby dowodzić, że nowe technologie informatyczne są naszym wrogiem, w żaden sposób nam nie służą i kiedyś (bez nich) było lepiej. Pomijając już oczywisty fakt, że ratują życie skuteczniej niż kiedykolwiek w historii ludzkości było to możliwe (sensory monitorujące poziom glikemii w trybie ciągłym z odczytem przez smartfony u diabetyków to tylko pierwszy z miliona nie-banalnych przykładów), to każdy kto w latach 90-tych ubiegłego wieku stał w ogonku do banku z książeczką czekową w jednej dłoni i plikiem rachunków do zapłacenia w drugiej, przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje innej tezy, wiedząc, że dzisiaj może te opłaty i operacje finansowe wykonać w ciągu kilkunastu sekund, siedząc w domu na kiblu. Problem leży nie w samych nowoczesnych technologiach i w fakcie ŻE ich używamy, ale w tym JAK ich używamy.

Jest taka świetna scena w prologu filmu "Glass Onion", gdy bohaterowie dostają tajemnicze pudełko, obfitujące w zagadki. Nagle dobywa się z niego fragment muzyki klasycznej i jeden z zebranych mężczyzn mówi, że wie co to za utwór, ale przerywa mu dziewczyna potrząsająca smartfonem, krzycząc: "Nie mów, nie mów, ja to zShazamuję!". Bo przecież Shazam "od tego jest". I to tutaj jest pogrzebany przysłowiowy pies. Nie liczymy już w pamięci, nawet najprostszych działań, bo PO TO SĄ kalkulatory, nie korzystamy z papierowych map, bo PO TO SĄ Google Maps i nawigacje satelitarne, nie staramy się zapamiętywać, organizować, planować nawet najłatwiejszych kwestii korzystając z własnego mózgu, bo od wszystkiego mamy aplikacje, technologie, wirtualnych asystentów. Którzy przypomną kiedy zapłacić rachunki, zaplanują trasę, ułożą rozkład dnia, przygotują i podstawią wszystko pod przysłowiowy nos.

I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że z tego powodu - jako ludzkość - głupiejemy.

Głupiejemy błyskawicznie i na niespotykaną w historii skalę. Głupiejemy od pewnego, nieodległego momentu w naszej historii, dziwnie tożsamego z momentem upowszechnienia się szerokopasmowego internetu. Głupiejemy tym bardziej, z im większym podziwem patrzymy na swój gatunek i na to, jak wiele udało mu się osiągnąć. Przezwyciężanie umysłowej inercji i walka ze skąpstwem poznawczym zawsze wymagały samozaparcia, ale właśnie to ciągłe pobudzanie umysłu wyniosło ludzki gatunek na poziom dominacji nad światem. I nagle coś pękło. Z dzieciństwa wspominam (nawet jeśli to wspomnienie potężnie obciążone jest heurystyką dostępności), że w każdą podróż brało się książki, stos gazet, na plaży rozwiązywało się krzyżówki, jolki, szarady, nieustannie trenowało się mózg. Teraz nowoczesne technologie również dają nam multum możliwości, aby ćwiczyć mózg, ale po prostu i najzwyczajniej tego nie robimy, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak kiedyś. I w ten sposób piłujemy gałąź na której siedzimy. Gra "Słowotok" była popularna efemerycznie i w dość wąskich kręgach. W pociągu każdy, jeśli akurat nie pracuje, siedzi z nosem w smartfonie, na którego ekranie zwykle nie wyświetlają się programy edukacyjne czy popularnonaukowe, tylko mało ambitne gry, a na plaży króluje Instagram & chill. Gdy miałem kilka, kilkanaście lat planowało się podróż czy to samochodem, czy komunikacją publiczną w dowolne miejsce w kraju, korzystając wyłącznie z papierowych map i sieciowych rozkładów jazdy PKS czy PKP. Dzisiaj, w razie gdyby na kilka godzin odłączono wtyczkę od internetu w Centrum Sterowania Wszechświatem, bez JakDojadę i GoogleMaps ogromny procent społeczeństwa będzie równie bezradny we własnym kraju co w amazońskiej dżungli, a pomoc w postaci zwykłych, "papierowych" rozkładów jazdy (bo o tych sieciowych w postaci książek z setkami kolumn i pionowymi lianami czarnych zygzaków nawet nie wspominam) byłaby równie użyteczna co słownik z aramejskiego na staro-cerkiewno-słowiański. Dowiodły tego zresztą swego czasu głośne w pewnych kręgach badania OECD.

Funkcjonalny analfabetyzm osiąga rekordowe wskaźniki. Mamy coraz głupszą rozrywkę, coraz prymitywniejsze potrzeby kulturowe. Mit sukcesu powszechnej edukacji, zwłaszcza tej policealnej, jest fikcją. Matura to bzdura, uniwersytety przerabiamy na Wyższe Szkoły Zawodowe gdzie bożkiem jest Praktyka, a tymczasem dwucyfrowy odsetek osób z WYŻSZYM wykształceniem nie odróżnia Rządu od Sejmu, procenta od punktu procentowego, nie ma pojęcia o elementarnych mechanizmach ekonomicznych i nie potrafi umiejscowić na osi czasu fundamentalnych wydarzeń historycznych, powstanie warszawskie sytuując w latach osiemdziesiątych (XX wieku).

Mamy coraz niższy poziom ogólnej wiedzy o świecie, ale też krytycznej weryfikacji dopływających do nas informacji, co według wszelkich teoretyków powinno być FUNDAMENTEM nowoczesnej edukacji w XXI wieku, ale im więcej o tym mówimy, tym mniej to robimy. Przecież pseudonauka i najgłupsze spiskowe teorie padają na coraz podatniejszy grunt (ci, którzy mówią o "włączaniu myślenia" najbardziej je wyłączają). Przecież niepohamowany zachwyt wzbudza w nas facet, który niedawno w "Jednym z Dziesięciu" odpowiedział na wszystkie pytania (poza pięcioma-sześcioma - banalnie proste), podczas gdy zapominamy, że podobnym zasobem wiedzy (odejmując presję czasową i stres kamerowy) dysponował przeciętny przedwojenny maturzysta. Przecież wszystko musimy mieć przedstawione "na obrazku", a dobrą praktyką w serwisach internetowych stało się ostrzeżenie wstawiane przed litym tekstem, informujące ile minut zajmie nam ta nieprzyjemna i męcząca czynność jego przeczytania...

Pamięć, zasób słów, wiedza ogólna, odległe skojarzenia, podstawowe operacje matematyczne, wyobraźnia przestrzenna... Stawiam jeszcze raz wspomniane dolary, że każdy wymiar inteligencji, zwłaszcza tej skrystalizowanej, mierzony czy to przez starego dobrego Wechslera czy przez swojskiego APIS-a, z każdym rokiem w ogólnej populacji ludzkości coraz bardziej karleje. Oszukujemy się, wzniecając raz po raz ducha nieszczęsnego efektu Flynna, który się bardzo brzydko zestarzał, zresztą od początku cierpiał na szereg wątpliwości natury metodologicznej, dotyczył właściwie wyłącznie inteligencji płynnej (z definicji będącej bardziej wyposażeniem genetycznym i oporniejszym na kształtowanie się w procesach socjalizacji i skolaryzacji) i współcześnie nawet jego najwięksi apologeci przyznają, że trend przynajmniej się zatrzymał (jeśli nie przechodzi im przez gardło, że wyraźnie się cofa).

To nie jest manifest technosceptyka, nie nazywam się też Thoreau i nie głoszę tutaj powrotu do lasu i życia poza cywilizacją. Sam korzystam z przelewów elektronicznych, Netfliksa oraz internetowej wyszukiwarki rozkładów jazdy i doceniam ich istnienie za każdym razem, gdy mam je przed oczyma. Szaleństwem byłoby lecieć za granicę z samym tylko bagażem podręcznym, taszcząc ze sobą słowniki, rozmówki, mapy i atlasy, gdy możemy mieć to wszystko w smartfonie. Dlatego powtórzę raz jeszcze, żeby wybrzmiało odpowiednio: Fantastycznie, że tworzymy nowoczesne technologie ułatwiające nam życie i korzystamy z nich w życiu codziennym. Tak ludzkość czyniła od wieków. Problem jedynie w tym, że nigdy wcześniej ludzkość sama z siebie nie wyręczała się swoimi wynalazkami w tak ekstremalnym stopniu, dobrowolnie (a czy świadomie - to inna kwestia) rezygnując z tego, co tę ludzkość wyniosło na szczyt świata, na absolutną dominację nad tą planetą. Pozwalając innym myśleć za siebie, rezygnując z używania najdoskonalszego komputera, jaki kiedykolwiek istniał, czyli z własnego mózgu. Pławimy się w intelektualnym lenistwie, mózgową stymulację zamieniamy na miałką rozrywkę, wyręczamy się technologią NAWET WTEDY, GDY NIE MUSIMY, a w zamian nie pobudzamy umysłu w żaden inny sposób.

A umiejętności nieużywane - zanikają, zdolności nie ćwiczone - degenerują się. Wiedział już o tym nawet poczciwy Tatuś Muminka, a nie wiedzieli - o dziwo! - starożytni Rzymianie, którzy po podbiciu połowy ówczesnego świata zalegli na szezlongach, opychając się tylko winogronami niczym dwaj tłuści prefekci z komiksu "Asterix i Złoty Sierp". Lenistwo maszeruje przed upadkiem równie dziarsko co pycha. Jak Rzymian zaskoczyli barbarzyńcy z północnego-wschodu, tak my stajemy się "łatwym kąskiem" dla każdego, kto będzie chciał się uczyć, doskonalić, rozwijać. Nawet jeśli to będzie Sztuczna Inteligencja. Która sama z siebie nie jest demoniczna ani okrutna i z pewnością nie ma apriorycznie wdrukowanego zamiaru zrobić z nas podludzi. Jeśli jednak sami stwierdzimy, że to, co jest w nas najcenniejsze (czyli używanie mózgu) jest poniżej naszej godności, w pozycji tych podludzi ustawiamy się na własne życzenie. I tworzymy pole, aby ktoś z tego naszego zaniedbania skorzystał. Ewolucja jest bezwzględna. Sztuczna inteligencja na pewno nie będzie się wahać i nie będzie też tak leniwa, żeby nie zająć dominującego miejsca, z którego człowiek lekkomyślnie ustąpił.

W jednym tylko aspekcie żadna sztuczna inteligencja ani żaden organizm w Kosmosie nigdy nas nie przewyższy. W zewnętrznym lokowaniu kontroli. Zawsze będzie pokutować odwieczne: "to nie my". Zawsze będzie ktoś inny, kto za tym stoi i kto jest przyczyną wszystkich naszych niepowodzeń, nieszczęść i kryzysów. Koncerny, politycy, bankierzy, biznesmeni, światowe układy, giganci technologiczni, rządy, globalizmy, tajne stowarzyszenia, masoni, archonci, kosmiczni demiurdzy, Gadzia Agenda...

Do katastrofy doprowadzą jednak nie knujące koncerny, nie lekkomyślni naukowcy pracujący nad sztuczną inteligencją, która tylko czeka żeby się wymknąć spod kontroli i upodlić człowieka. My sami, degenerując nasze mózgi, skazujemy się na zagładę.

A przecież "jeśli chcesz zmienić ten świat, to zacznij od siebie" - jak śpiewali onegdaj Pudelsi. Nie będzie łatwo, bo nigdy nie jest łatwo zmienić podstawowe przyzwyczajenia. Ale może jeszcze nie jest za późno.

09. lutego 2024, 13:48 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego