sobota, 3 grudnia 2022

męczy nas piłka

 Dziesięć lat temu, tuż przed Mistrzostwami Europy w piłce nożnej (znanymi lepiej pod ksywą "Euro 2012"), napisałem tekst o mizernym stylu gry polskiej reprezentacji w tej dyscyplinie sportu. I przekonywałem, że każdy kibic, który udowodni, że potrafi obejrzeć bez bólu zębów choćby jeden mecz naszych piłkarzy od pierwszej do ostatniej minuty, powinien dostawać od sponsora reprezentacji - sieci Biedronka - jakąś rekompensatę. Na przykład w postaci bonu na zakupy o wartości - powiedzmy - stu złotych. "Adamiakowe" by się to nazywało, na zasadzie analogii z "becikowym" czy "kosiniakowym", a każdy kto pamięta kim była Adamiakowa, nie powinien pytać dlaczego.


Minęła dekada i jest jeszcze gorzej. Powiedzieć, że teraz nasi piłkarze grają nieatrakcyjnie i brzydko to naprawdę nic nie powiedzieć. Torba wiktuałów z Biedronki jako rekompensata dziś już by nie wystarczyła. Teraz powinni zadośćuczynienie za oglądanie tych popisów wypłacać w jakiejś naprawdę twardej walucie, jak węgiel (kamienny), cukier, masło albo olej rzepakowy. Dość powiedzieć, że uważani za topornych Niemcy w dwadzieścia minut spotkania z Kostaryką zdobyli więcej goli i oddali więcej celnych strzałów na bramkę rywala niż Polacy we wszystkich swoich trzech meczach razem wziętych! Niemcy jednak z grupy nie wyszli, a Polska i owszem, co powinno być przyczynkiem do dyskusji na temat rewolucyjnych zmian w futbolu i wprowadzenia czegoś na kształt kar za grę pasywną znanych z piłki ręcznej.

Mecz z Arabią jakoś przetrwałem, obserwując najpierw jak brodaci Saudyjczycy biją w nas kolejnymi atakami niczym w afrykański bęben, a potem - gdy się już zmęczyli - podają polskim graczom piłkę pod nogi, by ci mogli strzelić średnio zasłużone bramki. W meczu z Argentyną poddałem się w dziesiątej minucie drugiej połowy, gdy na boisku działo się coś, przy czym "obrona Częstochowy" mogłaby być uznana za podręcznikowy przykład sztuki ofensywnej. Wyłączyłem telewizor i poszedłem spać. Przede wszystkim dlatego, że kibicem piłkarskim nie jestem wytrawnym, mecze oglądam ostatnio raz na ruski... sorry... raz na serowo-ziemniaczany rok i dla mojego nieprzystosowanego organizmu mogło się to skończyć poważnymi konsekwencjami natury psychicznej.

Kto jednak prognozuje, że nadchodzący mecz z Francją zakończy się wielobramkową klęską, może być w głębokim błędzie. Bo ów mecz z Francją najprawdopodobniej będzie wyglądał tak samo jak ten z Argentyną, tylko że bardziej. Ustawienie taktyczne 1-9-1, autobus w polu karnym i TIR w polu bramkowym. I wybijanie piłek na auty oraz "Panu Bogu w okno", aby jakoś dotrwać do karnych w nadziei, że tam Wojciech Szczęsny coś wybroni. W najlepszym razie będzie to powtórka z meczu Francja - Paragwaj w 1/8 finału MŚ 1998 (gdzie faworyci męczyli się przez bite dwie godziny, rywale tylko przeszkadzali, a jedyną bramkę w dogrywce wcisnął w końcu obrońca). Wspomnicie moje słowa, zwłaszcza gdy w pomeczowych wywiadach będzie mielone, że to w sumie sukces, bo "z mistrzami świata przegraliśmy tylko 0-1".

Aha, leżącego się podobno nie kopie. Ale nasi piłkarze wcale nie wyglądają na leżących. Owszem, jakiejś dzikiej radości nie ma, ale jest ogólne zadowolenie, bo "zrealizowali cel", "osiągnęli sukces", "jest awans". "Dlaczego mamy się nie cieszyć?" - pyta retorycznie pan Rzecznik PZPN, człowiek od którego samozachwytu i dobrego samopoczucia mógłby się uczyć sam Donald Trump. Nic to, że śmieje się z nas cały świat (prasowe epitety o żenadzie, o tym, że Polacy nie potrafią grać w piłkę i prezentują brak szacunku dla futbolu, należą do najłagodniejszych). Nic, że Maroko wygrywa grupę z Belgią i Chorwacją (aktualnie trzecią i drugą drużyną świata!), a Japonia - z Hiszpanią i Niemcami, grając ładnie i ofensywnie, więc jednak można, nawet nie posiadając wybitnych piłkarzy (a my ponoć mamy przynajmniej jednego takiego).

Po takim występie wszyscy piłkarze (poza bramkarzem), z trenerem i rzecznikiem na czele, powinni pieszo wracać do kraju i wpław przez Morze Czerwone, a nie rozpowiadać w mediach, że "jest sukces". Ale ważne, że wpadły na konta sowite premie, o jakich nasi siatkarze (płaczący ze smutku po zdobyciu - uwaga! - wicemistrzostwa świata, bo taką mają ambicję) mogą tylko pomarzyć. 

Ważne, że Niemcy odpadli wcześniej od nas.

I ważne, że trzeci mecz na turnieju wreszcie nie był meczem o honor, chociaż paradoksalnie honor w nim nasza reprezentacja straciła.
 

2. grudnia 2022, 19:04 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 27 listopada 2022

1899

Amerykański politolog Glenn Tinder przywołał we wstępie do jednej ze swoich książek starą maksymę mówiącą o tym, iż każdy, kto daje ludziom złudzenie, że myślą, będzie przez nich kochany, każdy zaś, kto rzeczywiście sprowokuje ich do myślenia, zostanie znienawidzony. Szwajcarski reżyser Baran Bo Odar i jego partnerka Jantje Friese - twórcy serialowego objawienia ostatnich lat, jakim był "Dark" - wracają właśnie z nowym dziełem o enigmatycznym tytule "1899". I wygląda na to, że zaczęli hołdować pierwszej części przywołanej zasady. 


Gdyby chcieć wypisać z ilu zgranych schematów i odwiecznych kalk "1899" się składa, to zabrakłoby stron w MS Word. (Czy naprawdę zawsze musi się gdzieś po drodze pojawić szalony naukowiec "z misją", który chce naprawić błędy jakie popełnił w przeszłości?). 
 
Zaczyna się może i interesująco, ale pomysłu i napięcia wystarcza na trzy pierwsze odcinki. Potem jest już tylko męcząca zbitka ciemnych kadrów, płytkich dialogów, koszmarnych klisz (zgodnie z którymi na pewnym etapie akcji okazuje się, że pozornie obcy sobie bohaterowie z pierwszego planu są tak naprawdę rodziną) i pop-psychologicznego bełkotu (zabrakło chyba tylko tej koronnej bredni o wykorzystywaniu zaledwie 10% własnego mózgu) łamanego przez pop-filozofię (Platon i jego jaskinia). Akcja nie ma tempa, pootwieranych niepotrzebnie wątków jest zbyt wiele, scenariuszowe braki są tuszowane efektami specjalnymi, a zakończenie jest przewidywalnie banalne (i wręcz pozbawione sensu).
 
"Dark" się w miarę bronił do końca, bo był jednak zdecydowanie bardziej "kameralny". Tutaj żona pana Barana pociągnęła za zbyt wiele wstążek i sama wsadziła się na minę, jeszcze w pierwszym sezonie. Oby nie było kolejnego, bo z każdym odcinkiem oglądało się ten serial coraz gorzej.
Słowem: wielkie rozczarowanie.

19. listopada 2022, 23:03 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

 

czwartek, 17 listopada 2022

pociąg do degrengolady

W polską kolej, za notoryczne spóźnienia, brud, absurdy i przysłowiowe dziadostwo, wszyscy od lat biją niczym w afrykański bęben. Narzekanie "na PKP" jest już tak powszechne, że aby się czymś wyróżnić i zabłysnąć w towarzystwie, trzeba by chyba polską kolej za coś pochwalić. Tymczasem kolej ta nic sobie z tego nie robi i radośnie zatacza coraz to głębsze kręgi na spirali autodestrukcji.

Jednak to, co dzieje się w PKP Intercity od kilkunastu dni, przechodzi już wszelkie wyobrażenia. Sytuacja, w której na trzy tygodnie przed terminem odjazdu nie można kupić biletu na praktycznie żaden pociąg kwalifikowany jedynego przewoźnika w Polsce, który na masową skalę uruchamia takie pociągi, przenosi nas na poziom krajów czwartego świata (o ile taki w ogóle istnieje). Przede wszystkim dlatego, że dotyczy 99% pociągów pospiesznych, ekspresowych, czyli - upraszczając - niemal wszystkich międzymiastowych, ponadregionalnych w naszym kraju. 
 
I nic się z tym nie da zrobić, bo sprzedaż w tradycyjnych kasach na dworcach też jest wstrzymana. Jedyną możliwością jest obecnie nałogowe śledzenie strony przewoźnika, jako że każdego dnia łaskawie odblokowywana jest określona pula pociągów na konkretne daty. I z nosem w ekranie trzeba wgryzać się w malownicze tabele z numeracją składów wziętą wprost z SRJP, aby dowiedzieć się, czy jest wśród nich ten, którym pragniemy pojechać.
 
 
Na poziomie republik bananowo-kokosowych sytuuje się też zgrabność, z jaką spółka radzi sobie z kryzysem. Przede wszystkim irytuje idiotycznym komunikatem inkrustowanym pretensjonalną, korporacyjną lingwistyką: "Sprzedaż biletów została zablokowana administracyjnie", który kompletnie niczego nie wyjaśnia. Tak jakby czynność "blokowania" lub "wstrzymywania" sprzedaży potrzebowała jeszcze jakiegoś przysłówkowego wzmocnienia, dla lepszego efektu. Równie dobrze można było napisać, że sprzedaż została wstrzymana "operacyjnie" albo "nadrzędnie", też byłoby ładnie, oficjalnie i kretyńsko zarazem. Oraz dodać, że spółka pracuje nad "deeskalacją kryzysu" i przygotowuje "mapę drogową rozwiązania problemu". To ostatnie w kontekście firmy kolejowej brzmiałoby wprawdzie dość osobliwie, acz niewątpliwie proroczo. Uroczy oksymoron ukrywający się pod akronimem KKA ("kolejowa komunikacja autobusowa") jest całkiem niezłym precedensem.
 
Fakt, że w największej polskiej spółce kolejowej nie da się kupić biletu na pociąg odjeżdżający za trzy tygodnie jest jednak tylko zgniłą wisienką na zepsutym torcie, jakim raczy nas PKP Intercity od lat. Zgnuśniały post-państwowy moloch, tuczony milionami z budżetu państwa, pozbawiony sytuacji rywalizowania na wolnym rynku, w takich warunkach nigdy nie przekształci się w prężne przedsiębiorstwo, zapewniające swoim klientom usługi o jakości adekwatnej do ceny. Codzienność PKP Intercity to ustawiczne problemy taborowe, absurdalne "skomunikowania" i "krzyżowania" pociągów, będące pokłosiem właśnie problemów taborowych, a jednocześnie generujące opóźnienia już z samej swojej definicji. Codzienność pasażerów tego przewoźnika to ciągła niepewność, kiedy przyjedzie oczekiwany skład. To konieczność sprostania piramidalnej biurokracji, większej niż przy staraniu się o dodatek węglowy, gdy chce się wybrać w podróż z osobą niepełnosprawną ruchowo i poruszającą się na wózku. To powinność cechowania się samozaparciem i wytrwałością himalaisty wybierającego się bez tlenu na Mount Everest, gdy chce się zabrać w podróż pociągiem PKP IC jeden, niewinny rower. A gdy w składzie, "z powodów technicznych", w miejsce anonsowanego wagonu bezprzedziałowego znajdzie się wagon przedziałowy (posiadający o 20% mniej miejsc, w dodatku inaczej numerowanych), wówczas rozpętuje się prawdziwe pandemonium, padają filary stworzenia i wyzwalają się kolejne poziomy nieokiełznanego chaosu: żandarm na emeryturze, Indianin w Paryżu, Krecik w mieście...
 
Dobry nastrój jednak nikogo w spółce nie opuszcza. Fasadowość prowadzenia biznesu w PKP Intercity jest na kosmicznym wręcz poziomie. Zamiast solidnego i rzetelnego taboru na co dzień, są odświętne, bajońskie zakupy. Jak fundusze na hucznie promowane składy Alstom Ferroviaria (znane lepiej pod ksywą: Pendolino), które na naszych leciwych torach nie wykorzystują swoich możliwości nawet w połowie. Zamiast organizacyjnej pracy u podstaw, aby to, co przyjeżdża na peron było tożsame z tym, co zapowiadano, rozrzucane są środki na infantylne reklamy, w których chłopak zawodzi dziewczynie serenady pod oknem. I na profile w mediach społecznościowych, gdzie sowicie opłacany Soszal Medja Nindża, w przypływie twórczej laksacji, wrzuca posty, rolki i plakaty z "milionem pomysłów do podróżowania", z "inspiracjami" i "destynacjami", albo z kluczowymi dla pasażera informacjami w rodzaju tych, że na torach odstawczych we Wrocławiu wmurowano kamień węgielny pod budowę eko-myjni, albo że na święto niepodległości każdy konduktor będzie miał w klapie malutką, biało-czerwoną flagę. Natomiast w konfrontacji z jakimkolwiek zapytaniem, ów moderator natychmiast zasłania się korporacyjną formułką z dość ograniczonego wachlarza ("pracujemy nad rozwiązaniem problemu", "zachęcamy do kontaktu z naszą infolinią", "prosimy o śledzenie zmian na naszej stronie").
 
Absolutnym wręcz paradoksem jest fakt, że w momencie w którym po polskich torach jeździły już te nieszczęsne "pendolina" w barwach PKP IC, w internetowej sprzedaży tego samego przewoźnika wciąż nie dało się kupić biletu na podróż z przesiadką. Nie tylko na "pendolino", na żadne połączenia! Funkcjonalność taką w internetowej sprzedaży wprowadzono dopiero ładnych kilka lat później, gdy u konkurencji - w biednych jak kościelna mysz, siermiężnych i przaśnych Przewozach Regionalnych - taka opcja hulała już od dawna! A sama strona internetowa PKP IC do dziś wygląda zresztą jakby tworzył ją skacowany student na umowę zlecenia, jej interfejs przywodzi na myśl czasy jakiegoś cyfrowego Króla Ćwieczka, a niektóre procedury podczas zakupu biletu to - parafrazując Dogberta - natchnione dzieła Szatana.
 
I to wcale nie chodzi o to, że u nas się nie da. Za PRL-u pociągów było kilka razy więcej, pasażerów - kilkanaście razy więcej, w całym kraju nie było nawet pół komputera (o internecie nie wspominając), a rezerwacja miejsc działała jak złoto, chociaż też corocznie w grudniu była wielka zmiana rozkładu jazdy. Teraz mamy sztuczną inteligencję i kosmiczną technologię, ale w zakresie organizacji kolejnictwa nie jesteśmy nawet na etapie czasów "pięknej Heleny".
 
Albo inaczej: jesteśmy sto lat za tą społecznością na literę "M", której nazwy od niedawna nie wolno wymawiać.

16. listopada 2022, 06:51 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 30 września 2022

gdzie są TE liczby?

Są takie sytuacje, gdy ze wszystkich dziedzin wiedzy, które nie są nauczane w szkole a być powinny, na pierwszy plan wysuwa się podstawowa wiedza o metodologii nauk, zwłaszcza tych statystycznych i społecznych. Wiedza taka pozwoliłaby obronić się przed szeregiem manipulacji i półprawd funkcjonujących w przestrzeni publicznej.

 
Kilka tygodni temu pojawiły się na ulicach nowe billboardy pewnej fundacji, która wcześniej pytała między innymi "gdzie są TE dzieci". Tym razem plakaty przedstawiają "statystyki" dotyczące rozpadających się małżeństw i natychmiast wywoływały w internecie tzw. shitstorm. 
 
 
Trzeba przyznać, że nawet zabawne jest obserwowanie jak dorośli ludzie wykłócają się o rzeczy, które w warunkach powszechności wiedzy o której była mowa wyżej, mogłyby być zwyczajnie zignorowane lub wyśmiane. Tymczasem kompromitują się dyskutanci po obydwu stronach sporu o treści na tych nieszczęsnych billboardach. 
 
Kompromitują się ich pomysłodawcy. Bo publikują bez podania źródła jakieś niefalsyfikowalne dane. Bo między wierszami usiłują przeforsować istnienie nieweryfikowalnego związku przyczynowo-skutkowego między rodzajem zawartego małżeństwa a rozwodami. A dodatkowo posługują się mnóstwem skrótów myślowych i uproszczeń (zrównują "rozpad małżeństwa" z "rozwodem", gdy ten drugi w przypadku małżeństw kościelnych jest niemożliwy; w grę wchodzi tylko "unieważnienie", a to po pierwsze nie to samo, a po drugie - jest to skrajnie trudne do uzyskania, o ile nie jest się na przykład byłym prezesem TVP o drobiowym nazwisku).
 
Paradoksalnie równie mocno kompromitują się krytykanci billboardów, którzy szaleńczo usiłują zdyskredytować przedstawione na nich dane, w przekonaniu, że gdyby te dane jednak okazały się prawdziwe, to udowadniałyby tezę, którą usiłują przeforsować fundatorzy plakatów.
I to niezwerbalizowane przekonanie widać niemal w każdym krytycznym wobec tych billboardów tekście.
- "Chcą nas przekonać, że bycie wierzącą i praktykującą parą zmniejsza prawdopodobieństwo rozpadu małżeństwa"
- "Nowe billboardy fundacji Kórnice usiłują dowodzić, że wspólna modlitwa i msza w kościele chronią przed rozwodem"
To tylko dwa z szeregu przykładów, ale przykłady wystarczająco przerażające. Bo dalej w tych tekstach idzie tak, jak zarysowałem wyżej - krytycy plakatów są najwyraźniej przekonani, że gdyby te dane które widać na zdjęciu okazały się prawdziwe, to udowadniałyby przedstawioną na nich tezę. Dlatego chcą za wszelką cenę poddać w wątpliwość prawdziwość tych danych, pytają o źródła, przekonują że badań z USA nie można przekładać na warunki polskie, zwracają uwagę, że nie sprecyzowano o jaką religię chodzi itd.
 

Tymczasem to czy te dane są prawdziwe czy wzięte z Księżyca jest kompletnie bez znaczenia. Kompletnie! Nawet jeśli dane z plakatów są prawdziwe (a bardzo możliwe, że nawet i są), to zupełne nic to nie oznacza. Wartość poznawcza tych danych jest niemal zerowa w kontekście postawionej tezy, a już tym bardziej nie udowadniają one wpływu rodzaju ślubu czy to na jakość tego małżeństwa czy też na ewentualność rozwodu. Bo tego udowodnić się po prostu nie da (przynajmniej na gruncie naukowym).
 
My - ludzie z gatunku homo sapiens sapiens - mamy wtórnie wdrukowany pewien niebezpieczny mechanizm. Gdy tylko widzimy zestawione ze sobą jakieś liczby albo procenty, bezwiednie zakładamy, że są ze sobą powiązane i że jedno ma wpływ na drugie, albo że jedno wynika z tego drugiego. Jeśli w dodatku jest to okraszone stwierdzeniami typu: "wykonano badania...", "zaobserwowano, że...", wówczas już nawet siekierą się nas nie odrąbie od przekonania, że zachodzi między tymi zestawami danych ścisły związek.
 
Tymczasem zaobserwowano jakiś czas temu, że na przykład w dni w które sprzedaje się więcej lodów znacznie wzrasta liczba utonięć. Związek był bardzo silny - im więcej sprzedanych lodów tym więcej utonięć. Wzrost sprzedaży o kilkadziesiąt procent w danym dniu niemal zawsze skutkował dużym wzrostem liczby utonięć. Spadek sprzedaży lodów to spadek liczby utonięć. Ale czy to oznacza, że lody w jakiś tajemniczy sposób sprawiają, że ludzie się topią w czym się da: od basenów przydomowych po plaże nad oceanami? Czy po zjedzeniu lodów stajemy się ociężali i tracimy umiejętność dobrego pływania? A może na odwrót - ktoś był świadkiem utonięcia i tak się zdenerwował, że musiał sobie natychmiast zjeść loda, żeby się lepiej poczuć? I to utonięcia wpływają na sprzedaż lodów, a nie na odwrót? Oczywiście, że nie. Ani jedno, ani drugie. To klasyczny przykład, że nawet jeśli dwie zmienne (czyli po prostu jakiekolwiek obserwacje, z badań lub z "codziennego życia") współzmieniają się ze sobą (czyli jak jedna rośnie to druga również coś w analogiczny sposób: też rośnie, albo maleje) to jeszcze nie oznacza, że jedna WPŁYWA na drugą, albo ta druga na tę pierwszą. 
 
A nawet więcej: one bardzo rzadko wpływają na siebie! W świecie, w którym jesteśmy wprost zasypani liczbami, procentami, różnorakimi danymi, takich związków można zaobserwować miliony.
- Część (zdecydowanie większa) to po prostu czyste przypadki, które muszą się pojawić przy takiej masie liczb jaka nas otacza.
- A część to będą korelacje, gdzie w grę wchodzi jakaś trzecia zmienna, niewidoczna na pierwszy rzut oka i nie podkreślona w relacji z obserwacji, która tłumaczy wzrost zarówno pierwszej jak i drugiej zmiennej. W przykładzie z lodami i utonięciami jest nią temperatura powietrza. Im goręcej, tym ludzie kupują więcej lodów. Im goręcej, tym ludzie chętniej idą nad wodę (i mają więcej okazji, żeby się utopić). Z kolei w podręcznikowym przykładzie z paradoksem straży pożarnej (im więcej jednostek straży jedzie do pożaru, tym większe są potem straty materialne w tym pożarze) trzecią zmienną jest wielkość pożaru. Ale nadal ta trzecia zmienna jest tylko zmienną pośredniczącą, która tłumaczy współzmienność dwóch pozostałych, ale jeszcze nie oznacza wyłącznego związku przyczynowo-skutkowego.
 
W nauce bowiem, żeby udowodnić że jedno wpływa na drugie, nie wystarczy gdy widzimy że jak jedno się zmienia, to drugie też. Nie wystarczy więc także, gdy widzimy, że przy ślubach kościelnych związek rozpada się rzadziej, a przy cywilnych częściej. Bo do udowodnienia wpływu jednego na drugie musimy absolutnie wykluczyć, że na to drugie działa w taki sam sposób coś innego niż to pierwsze. Ładnie to się nazywa wykluczeniem wpływu zmiennych zakłócających.
 
I taki fizyk albo chemik ma w tym zakresie trochę łatwiej. Załóżmy, że chemik bada jakąś substancję X i chce udowodnić, że gdy doleje do niej kwasu - powiedzmy - solnego, to ta substancja X zmieni kolor na kanarkowy. Pierwsze, co taki chemik zrobi, to umieści substancję X w szczelnej probówce, w sterylnym laboratorium i jeszcze dodatkowo w jakimś równie szczelnym urządzeniu. Dlaczego? Żeby mieć 100% pewności, że to właśnie kwas solny, który zaraz będzie dolewał, wywoła zmianę koloru substancji na kanarkowy. Bo gdyby to robił na brudnym biurku, w zatęchłej kanciapie woźnego, wówczas nie mógłby mieć takiej pewności, bo zmianę koloru mogło wywołać coś innego niż ten kwas solny, na przykład jakieś drobinki kurzu, które mogły się dostać do probówki podczas eksperymentu, jakiś pyłek który wleciał przez otwarte okno, tynk który odpadł z sufitu, albo gołąb, który wrzucił do roztworu kawałek bagietki (była taka sytuacja, bodaj przy pracach nad Zderzaczem Hadronów!)
Natomiast, gdy nasz chemik zadba o to, żeby nic innego nie mogło się dostać do substancji X poza tym kwasem który będzie dolewał, wówczas może mieć pewność, że zadbał o idealne warunki eksperymentu.
 
W naukach społecznych jest trochę trudniej. Wprawdzie możemy zamknąć człowieka na kilka godzin w laboratorium i prowadzić jakieś eksperymenty związane z jego zachowaniem, zdolnościami poznawczymi i tak dalej, jednak nigdy w stu procentach nie wyeliminujemy wpływu na jego zachowanie innych czynników niż te, którymi sterujemy i których wpływ badamy. A zatem nigdy nie będziemy mieć takiej pewności, jaką są w stanie osiągnąć fizyk czy chemik. I dlatego też korzystamy ze skali prawdopodobieństwa, czyli z metod statystycznych.
 
A one nakładają na badaczy określone reguły, które sprawiają, że jednoznaczny wpływ czegoś na coś innego to nie jest kwestia tylko tego, że się nam coś wydaje z liczb, które mamy przed sobą. Wyobraźmy sobie, że bierzemy 100 przypadkowo wybranych osób, dzielimy je losowo na dwie równe grupy (A i B). Każdej osobie z grupy A dajemy do wypicia pół litra spirytusu, a każdej osobie z grupy B - wodę mineralną. Potem dajemy im do zrobienia jakieś zadanie - obydwu grupom takie samo. W tym zadaniu można uzyskać od 0 do 10 punktów. I nawet jeśli widzimy potem, że w grupie, która piła spirytus średni wynik to 2,5 punktu, podczas gdy w grupie z wodą mineralną jest to prawie 8 punktów, to chociaż różnica jest wyraźna na pierwszy rzut oka, to nadal nie możemy powiedzieć, że rodzaj napoju wpływa na zdolności niezbędne do rozwiązania tego zadania, ani też na jego wyniki.
Najpierw trzeba bowiem spełnić szereg określonych założeń, które mają tak paskudne nazwy, że nie wypada mówić o nich głośno przed godziną dwudziestą trzecią. Trzeba więc sprawdzić czy rozkład wyników w każdej z grup jest zbliżony do rozkładu normalnego, ilustrowanego słynną krzywą Gaussa, a robimy to na przykład przy pomocy testu Kołmogorowa-Smirnowa. Trzeba też wykonać testy na (uwaga, będzie brzydkie słowo!) homogeniczność wariancji w tych grupach i dopiero wtedy, gdy wszystkie te założenia są spełnione, możemy wrzucić dane do programu statystycznego, który nam powie, czy różnica tych uzyskanych wyników jest istotna statystycznie.
 
I jeśli jest, to wreszcie pozwala nam wysnuć wniosek (ale tylko z 95-procentową pewnością, bo tak zwykle ustalamy poziom istotności i przedziały ufności), że rodzaj napoju (spirytus vs. woda) wpływa na wyniki uzyskane w tym zadaniu.
 
Czyli - nie jest łatwo. A chodzi tylko o jakiś prosty wpływ, jak wpływ wypitego napoju na wykonanie jednego zadania. Mimo to nadal nie mamy 100-procentowej kontroli nad innymi niż napój zmiennymi, mogącymi wpływać na jakość rozwiązywania zadania (ktoś mógł skopać zadanie, bo rano pokłócił się z teściową, wciąż o tym myślał i nie mógł się skoncentrować, a nie dlatego, że wypił przed chwilą pół litra spirytusu).
 
A co w przypadku tak skomplikowanej sytuacji jak małżeństwo?
 
Teoretycznie moglibyśmy zaprojektować eksperyment. Bierzemy 100 par damsko-męskich (zostawmy na razie na boku inne konfiguracje), dzielimy je losowo na dwie grupy. Jednym każemy wziąć ślub kościelny, drugim - tylko cywilny. Potem zamykamy ich wszystkich na rok w jakimś "domu wielkiego brata" (tylko bez kamer), zapewniamy im identyczne warunki życia, funkcjonowania, spędzania wolnego czasu itd. I za rok sprawdzamy, ile procent w poszczególnych grupach się sobą znudziło.
Pomijając już fakt, że przeprowadzenie takiego eksperymentu jest nierealne, nadal nie mamy kontroli nad innymi niż rodzaj zawartego ślubu zmiennymi wpływającymi na trwałość związku (takimi jak cechy psychologiczne małżonków, ich dojrzałość życiowa, motywacja do zawarcia związku, umiejętność rozwiązywania konfliktów, reagowania na różne sytuacje, temperament i milion innych zmiennych osobowościowych).
 
Nie mamy kontroli, a mamy tych ludzi przecież 24/7 pod kloszem. Zatem co dopiero w realnym życiu, gdzie dochodzą dodatkowo różne zewnętrzne czynniki związane z funkcjonowaniem w społeczeństwie, wydarzeniami losowymi, kłopotami rodzinnymi, finansowymi etc.
 
Dlatego nawet taki utopijny eksperyment nie pomógłby nam udowodnić, że rodzaj małżeństwa (kościelne vs. cywilne) wpływa na prawdopodobieństwo zerwania związku, bo jest to zbyt złożona kwestia, którą trudno sprowadzać do jednowymiarowego wpływu jakiegoś jednego, określonego czynnika. I tym bardziej nie pomoże nam w tym analiza statystyk "z życia wziętych", jak w tym badaniu z billboardów, gdzie kontroli nad tym, co się działo w życiu badanych ludzi nie mamy absolutnie żadnej. Jeśli ktoś z tych statystyk wnioskuje o wpływie rodzaju małżeństwa na jego trwałość, to głosi piramidalne brednie i nie ma pojęcia o czym mówi. A jeśli ktoś twierdzi, że jest w stanie zaprojektować badanie, które taki wpływ udowodni, wówczas należy mu szczerze życzyć powodzenia, dać na drogę przysłowiowy krzyżyk i jeszcze porcję rosołową.
 
Skąd zatem wyraźne różnice w statystykach z billboardu (zakładając oczywiście, że są prawdziwe)?
Mogą wynikać z każdego z wymienionych powodów. Mogą być tylko przypadkowymi związkami. Może się okazać, że stoi za nimi jakaś trzecia zmienna, na przykład poziom religijności. Która wyjaśnia zarówno większą gotowość do zawarcia związku sakramentalnego, jak i potem do nie zrywania go (dzięki dodatkowej, zewnętrznej motywacji do trwania w takim związku: presja środowiska, świadomość grzechu etc.).
 
Mogą je również wyjaśniać podstawowe prawa statystyki, w tym przypadku te mówiące o niebezpieczeństwach związanych z nierównolicznością badanych grup (liczba małżonków "cywilnych" daleko przekracza tych "kościelnych, którzy razem chodzą do kościoła i codziennie razem się modlą"). A z szeregu prawideł statystycznych, na czele z centralnym twierdzeniem granicznym, wiemy że w mało licznych grupach łatwiej o uwypuklenie się jakichś nietypowych, niereprezentatywnych tendencji, podczas gdy w dużych grupach te nietypowe wyniki są "wygładzane" przez ilość przypadków, a rozkład obserwacji dąży do rozkładu normalnego.
 
Nie chodzi teraz jednak o to, by usilnie wyjaśniać różnice uwidocznione w badaniach niewiadomego pochodzenia. O ile nawet istnieje taka korelacja i małżeństwa "cywilne" rozwodzą się statystycznie "częściej" niż "kościelne", to na poziomie pojedynczego przypadku ani żaden ślub, czy to kościelny czy cywilny, nas nie "chroni" przed rozwodem, ani żaden nie zwiększa czy nie zmniejsza prawdopodobieństwa rozpadu małżeństwa. Kto tej subtelnej różnicy nie pojmuje powinien zamiatać drucianą szczotką drogi dojazdowe do punktu skupu żywca wieprzowego, a nie zajmować się statystyką i naukami społecznymi, albo pisać o tych kwestiach w gazetach czy internecie.
 
Liczbami możemy zilustrować wszystko, ale nie zawsze będzie to zgodne ze stanem faktycznym. Możemy też różne rzeczy wprowadzić do programu statystycznego i on nam wszystko policzy, ale gdy nie przestrzegamy określonych reguł teoretycznych, to zazwyczaj to, co nam wyjdzie z tego komputera możemy od razu przerobić na pasztet, albo powiesić na gwoździu w "sławojce". "Liczby nie wiedzą skąd pochodzą" - głosi tytuł jednego z podręczników do statystyki dla studentów nauk społecznych i w tym jednym zdaniu jest więcej sensu niż się komukolwiek wydaje. A przysłowiowy pies jest pogrzebany w tym, że zbyt często niektórzy z korelacji lub przypadkowych związków wyciągają zbyt daleko idące wnioski, a nawet piszą o tym w gazetach czy internecie.
 
Bo brak umiejętności odróżniania korelacji (współwystępowania, współzmienności) od związku przyczynowo-skutkowego jest jedną z największych bolączek naszych czasów. Związki przyczynowo-skutkowe częściej starają się badać psychologowie, z różnym skutkiem, ale zazwyczaj są to jednak proste reakcje i proste sytuacje. Z kolei socjologowie zwykle analizują bardziej skomplikowane zagadnienia i częściej dostrzegają korelacje, korzystają przy tym z danych statystycznych, demograficznych, takich jak autorzy omawianych billboardów. Socjologowie bardziej podkreślają jednak trendy, wskazują na różnice w intensywności czy zmienności danego zjawiska w zależności od różnych czynników czy kategorii socjodemograficznych. Ale nie formułują wtedy tez o wpływie jednego na drugie.
 
Gdyby większość osób, które zetknęły się z tym billboardem miała podstawową wiedzę metodologiczną, każda z nich machnęłaby na ten plakat ręką. "Ot, ktoś sobie powyciągał jakieś dane, ale nawet jeśli są prawdziwe, to one NICZEGO nie dowodzą". A tak mamy obrzucanie się internetowym błotem. Jedni próbują przekonać, że samo zawarcie kościelnego małżeństwa magicznie sprawi, że będzie ono zazwyczaj trwalsze niż cywilne (bo w cywilnych wiadomo: zgroza, deprawacja, lewactwo i erozja wszelkiej moralności). Drudzy próbują zakwestionować prawdziwość tych cyferek z plakatu, gdyż boją się, że jeśli one są prawdziwe, to faktycznie udowadniają, że rodzaj małżeństwa wpływa na jego trwałość.
 
W gąszczu wzajemnego zakrzykiwania się i budowania opozycji: z jednej strony "religijni fundamentaliści" i "katoprawica", a z drugiej cyniczna młodzież wieku atomowego i upadek obyczajów, ktoś nieśmiało (a słusznie) podniósł, że te dane z billboardów nie mówią też niczego o jakości związku, a ona jest często podstawą jego trwałości. Głos rozsądku niknie jednak w obliczu chęci przyłożenia oponentowi ideologicznym młotkiem z jakimś moralnościowym napisem.
Czyli: na Zachodzie bez zmian.

23. września 2022, 17:34 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 9 kwietnia 2022

efekt Lucyfera

Jednym z pomniejszych wydarzeń medialnych minionego tygodnia była afera wokół niespełnionego aktora o króliczym nazwisku, który postanowił zorganizować w Opolu walkę "bokserską" pomiędzy sobowtórami prezydentów Wołodymyra Zełenskiego i Władimira Putina. Powszechne oburzenie z tego powodu było o tyle zrozumiałe, co również naiwne i egzaltowane.

Walki bokserskie już od dawna trzeba traktować w kategoriach znacznie szerszych niż tylko jako psychodynamiczna sublimacja wrodzonego nam popędu agresji. Jednak od pewnego momentu w dziejach (dziwnie tożsamego z momentem upowszechnienia się szerokopasmowego internetu), kiedyś nawet stateczna i nawiązująca do korzeni antycznych igrzysk dyscyplina sportu, przepoczwarza się w kierunku czegoś, co każe zastanowić się, czy drugi człon terminu "homo sapiens" jest nadal zgodny z rzeczywistością empiryczną.

Otóż szaloną popularność zyskują pojedynki "freak fight", czyli coś, przy czym nawet pospolite mordobicie znane pod ksywką "MMA" wydaje się szlachetną klasyką. We "freak fight" okładają się po facjatach przedziwne osobistości, a celem naczelnym organizatorów jest zestawić walczących w jak najdziwniejsze pary (albo i większe grupy). Jakichś jutjuberów z influencerami, których personalia mówią cokolwiek tylko ludziom, którzy nie mają w życiu niczego ciekawszego do roboty niż oglądanie "filmików" w necie. Osiłki z osobami niskorosłymi. Kobiety z mężczyznami. Trzech na trzech lub pięciu na pięciu w klatce i bez rękawic. Jeden na jednego w ringu o powierzchni budki telefonicznej. Ostatnio była nawet walka: dziadek z wnuczkiem przeciw kobiecie! 

Co więcej, wyobraźnia ludzka jest nieograniczona, więc pomysłów na uczestników i specyfikę takich walk nie powinno zabraknąć przez najbliższe sześć tysięcy lat. Łysi kontra blondynki, gość bez ręki versus gość bez nogi, ślepy against głuchy, pięciu na jednego, rękawice z kolcami na kłykciach przeciw kastetom i bejsbolom, właściwie nic z tego nie potrafiłoby zdziwić już teraz...

Nasz mózg ma to do siebie, że bodźce powtarzane w tej samej dawce w końcu przestają mu wystarczać. I domaga się więcej, mocniej, szybciej, gwałtowniej. Chce konsekwentnego przesuwania granic, a gdy dojdzie się w końcu do ściany - wyburzenia tej ściany. Jak narkoman, któremu z upływem czasu potrzebne są coraz większe albo coraz silniejsze dawki. Jak widz reality-show, który startował od "Big Brothera" a doszedł przez "Hotel Paradise" do "Warsaw Shore". Jak uzależniony od pornografii, który zaczynał od "różowej landrynki" i "Twojego Weekendu", a skończył w miejscach, na widok których nawet PornHub płoni się rumieńcem niczym dziewiętnastowieczna pensjonarka. Ćwierć wieku temu za frywolny uważany był nawet niewinny talk-show "Na każdy temat" Mariusza Szczygła. Trzynaście lat temu oburzenie wywoływał "Moment prawdy", gdzie można było wygrać pieniądze, o ile przyznało się Zygmuntowi Chajzerowi ile razy zdradziło się żonę czy męża. Dzisiejsze "standardy" zaspokoiłaby chyba dopiero publiczna (w studiu) kopulacja zdradzających się, a i co do tego nie ma pewności.

Dziwi zatem powszechne oburzenie, gdy aktor któremu skończyła się już gaża z ostatniego filmu Patryka Vegi a trzeba z czegoś płacić alimenty żonie i kupować prezenty kochance, organizuje pojedynek sobowtórów prezydentów Ukrainy i Rosji. Gdzie były te wszystkie Rady Etyki Social Media, gdzie był bohaterski Prezydent Opola i jego "non possumus", gdzie byli obrońca piłkarskiej reprezentacji Polski i któraś z Sióstr Bohosiewicz, gdzie wreszcie dziennikarki z ich zgorszeniem nobliwych guwernantek i medialni etycy po korespondencyjnym kursie moralności, gdy od lat rozwijały się tuż pod ich bokiem, w największych polskich halach, coraz głupsze freak-fighty, często z błogosławieństwem największych stacji telewizyjnych...? Gdzie było ich oburzenie, gdy w zeszłym roku planowano zorganizować "galę MMA" pod patronatem Andrzeja Z., ksywa "Słowik" - byłego bossa mafii pruszkowskiej? Gdzie ich stanowcze protesty, gdy również w zeszłym roku powszechnie zachwycano się (że to taka awangarda!) walkami, podczas których dwóch osobników o aparycji goryli górskich daje sobie wzajemnie "z liścia" aż do skutku? Coś tam wprawdzie zawrzało, ale dopiero wtedy, gdy w efekcie takich pojedynków jeden z uczestników przeniósł się do Krainy Wiecznych Łowów, a i tak wszystko rozeszło się po tak zwanych kościach... 

Głównym problemem nie jest bowiem ta niedoszła, opolska gala z naparzaniem się sobowtórów Zełenskiego i Putina, ale fakt, że od lat pieczołowicie spulchnialiśmy podłoże pod uprawy, które teraz wysiewa ten czy inny "Królik", "Popek" albo "Kasjusz".

Czy jednak wciąż jesteśmy na trzeciej planecie od Słońca, czy jest to już planeta małp, to nadal źle postawione pytanie. Refleksja musi być znacznie bardziej gorzka, bo nie jesteśmy aż tak cywilizowani jak by nam się wydawało, a zbieżność naszych genów z genami tak zwanych naczelnych jest nie tylko ciekawostką dla biologów. Nasz "lizard brain" wciąż siedzi na tej samej gałęzi, na której siedzieli kilkadziesiąt tysięcy lat temu wspólni przodkowie człowieka i szympansa. A naszym zachowaniem wciąż rządzą te same mechanizmy, które rządziły zachowaniem tych, od których tak bardzo chcemy się odróżniać. Tych, którzy chadzali do Koloseum oglądać jak gladiatorzy odcinają sobie kończyny i jak lwy rozrywają skazańców; tych którzy tłumnie gromadzili się przy publicznych egzekucjach, niezależnie czy było to na granicy amazońskiej dżungli, w ponurej krainie Włada Palownika, czy w dystyngowanej i odnowionej "wielką rewolucją" osiemnastowiecznej Francji. My z chęcią oglądamy drastyczne "filmiki" na chronionych barierą 18+ kontach na YouTube, szukamy po szemranych zakamarkach sieci zdjęć ofiar katastrofy smoleńskiej albo nagrań z egzekucji przez dekapitację dokonywanych maczetą przez arabskich fundamentalistów. Kto nigdy w duchu nie zżymał się na fakt, że telewizje cenzurują nagrania z katastrof, zamazując "kwadracikami" "najlepsze" fragmenty, albo urywając w "kluczowym momencie"? Kto nie żałował, że kamera przemysłowa czy samochodowa nie nagrały ze szczegółami, jak zbyt szybko jadący pojazd widowiskowo rozbija się o drzewo, a jego pasażer wylatuje przez przednią szybę i wyziewa ducha gdzieś na asfalcie? Na pokazy lotnicze chodzimy przecież dlatego, że gdzieś po cichu mamy nadzieję, iż samoloty się zderzą, albo rozbije się chociaż jeden. Na walkach MMA czekamy aż jeden drugiemu tak przy***oli, że skończy się to przynajmniej trwałym, a najlepiej do tego spektakularnym kalectwem.

Filmy fabularne już nam nie wystarczają, bo podświadomie potrzebujemy poczucia, że to co widzimy jest realne, a nie jest jedynie wytworem sprytnego, pryszczatego specjalisty od komputerowej wizualizacji. I nie mamy nad tym kontroli. Gdzieś głęboko, pod nieskończonymi zwojami kory mózgowej, tkwi nasze prywatne jądro ciemności. Filogenetycznie najstarsza struktura naszego układu nerwowego, która karmi się tymi obrazami i łaknie ich jak deszczu potrzebuje ten grzyb, który nadaje się tylko na kotlety. Ręka, noga, mózg na ścianie. Krew, bebechy, urwane kończyny, okrucieństwo - tego potrzebuje nasz "gadzi mózg". A kwestią jedynie do akademickich dyskusji pozostaje, czy jego niewyczerpany apetyt na drastyczne sceny ma jakiś związek z atawistyczną potrzebą przetrwania, skorelowaną z hobbesowską wizją wojny wszystkich przeciw wszystkim (bo skoro kogoś właśnie ścinają na gilotynie czy rozszarpują lwami, to: a) jednak nie nas, b) ten konkretny nieszczęśnik już nam w przyszłości nie zagrozi).

Dlatego nie ma sensu oburzać się ani na tępotę aktora, który chciał zabłysnąć organizowaniem idiotycznej gali, ani na emfatyczne protesty przeciw niej. Zawodzi też socjologia, bo każde, absolutnie każde badanie społeczne w tej kwestii będzie tak potężnie obciążone "efektem ankietera", że jego wyniki od razu można przerobić na kiełbasę albo spuścić do oczyszczalni "Czajka". Wdrukowana nam w procesie tak zwanej socjalizacji społeczna moralność każe nam cenzurować popędy naszego mózgu, ale szczere odpowiedzi na wiele pytań w tak kontrowersyjnych kwestiach mogłyby nas szalenie zaskoczyć. To trochę tak jak z disco-polo: wszyscy znali najsłynniejsze teksty, ale mało kto się przyznawał do słuchania. Tak jak z PiS-em po wyborach: kogo by nie zapytać, na tę partię nie głosował, ale te 40 punktów procentowych z Księżyca nie spadło.

I gdyby walka sobowtórów Putina i Zełenskiego jednak doszła do skutku, ilu z nas faktycznie by ją obejrzało ("dla beki", "z ciekawości", "jak komuś przeszkadza, niech nie ogląda" etc.) wiedziałyby tylko milczące ściany naszych mieszkań. Które podobno mają uszy, ale na szczęście nie mają oczu. I może to lepiej dla naszego zbiorowego samopoczucia.
 

 

8. kwietnia 2022, 18:24 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 20 lutego 2022

El Profesor

Było wczesne popołudnie, osiemnastego maja 2013 roku, gdy w sztokholmskiej hali Ericcson Globe trener Jukka Jalonen bezradnie patrzył z ławki jak jego podopieczni - reprezentacja Finlandii w hokeju na lodzie - tracą kolejne bramki i przegrywają prestiżowy półfinał Mistrzostw Świata ze Szwecją 0-3. Następnego dnia Finowie polegli również w meczu o brązowy medal ze Stanami Zjednoczonymi, a pięcioletnia kariera Jukki Jalonena jako selekcjonera reprezentacji dobiegła końca.

Trener odchodził w słodko-gorzkim nastroju. Objął reprezentację będącą od lat w ścisłej, światowej czołówce, ale permanentnie niespełnioną. Jedno jedyne mistrzostwo świata z 1995 roku urastało wówczas w Finlandii do miana legendy, tak chwalebnej jak też coraz bardziej rozpływającej się w mrokach dziejów. Dorastało już pokolenie nie pamiętające tamtego turnieju i po kolejnych spektakularnych porażkach w finałach mistrzowskich turniejów traktujące tamten sukces z 1995 roku jak coś z pogranicza baśni. A opowieści o zwycięstwie drużyny Ville Peltonena, Saku Koivu i Jariego Kurri były przekazywane z tak romantyczną manierą, jak w Polsce wspomnienia o sukcesach piłkarskiej drużyny Kazimierza Górskiego czy złotym skoku Wojciecha Fortuny w Sapporo. Umówmy się zresztą, że w dyscyplinie w której Mistrzostwa Świata rozgrywa się co roku (a nie co cztery lata jak w piłce kopanej), a od wielu dekad wszystkie medale dzieli między siebie wąska grupa siedmiu zaledwie zespołów, uzyskanie przynajmniej kilku mistrzowskich tytułów będąc jednym z tej siódemki wydaje się wręcz statystycznym pewnikiem. Jednak w całym tym doborowym zestawie (Kanada, USA, Rosja, Szwecja, Czechy, Słowacja, Finlandia) to właśnie hokeiści kraju ze stolicą w Helsinkach doczołgali się do jednego zaledwie tytułu mistrzów świata.

Na taki stan rzeczy przybył w 2009 roku trener Jukka Jalonen. Objął drużynę bez tego przysłowiowego "genu zwycięzców", co do którego nikt nie ma pojęcia czym właściwie jest, ale w powszechnej opinii kibiców sportowych nie ulega wątpliwości, że niektórzy go mają, a inni wręcz przeciwnie. Drużynę grającą tak efektownie, jaki i naiwnie. Której najnowsza historia występów w turniejach rangi mistrzowskiej inkrustowana była spektakularnymi porażkami. Prowadzić w finale Mistrzostw Świata 2001 z Czechami 2-0, dać sobie strzelić dwie bramki w ostatniej tercji i przegrać w dogrywce? Proszę bardzo. Prowadzić z odwiecznym wrogiem Szwecją 5-1 w ćwierćfinale Mistrzostw Świata 2003 i przegrać mecz 5-6? Jak najbardziej, w dodatku przed własną publicznością, bo tamten turniej rozgrywano na fińskich lodowiskach. Grać najlepszy hokej w turnieju olimpijskim i na słabszy moment pozwolić sobie w meczu o złoty medal? Wystarczy spojrzeć na Igrzyska w Turynie w 2006 roku. Przezwyciężeniu niemocy w kluczowych momentach nie potrafiły zaradzić zmiany selekcjonerów, różne koncepcje zestawiania składu, a nawet dziwaczne eksperymenty, jak ten z kanadyjskim szkoleniowcem, który miał być wyborem na lata, a wyleciał z roboty po jednym sezonie, bo pod jego wodzą Finowie zagrali na Mistrzostwach Świata 2008 tak, że zęby zgrzytały w całym kraju, od Tampere na południu, po Oulu na dalekiej północy. A wyrachowania i instynktu zwycięzców nadal brakowało.

Jalonen dostał kredyt zaufania, przegrał dwa razy turniej Mistrzostw Świata już w ćwierćfinale, ale w 2011 roku, na słowackich lodowiskach, wreszcie dorównał legendarnemu sukcesowi z 1995 roku. W finale jego podopieczni zmiażdżyli znienawidzoną Szwecję 6-1, po jednej z najbardziej spektakularnych trzecich tercji w historii hokeja (5-0), biorąc rewanż za pamiętny ćwierćfinał z 2003 roku i odzyskując po szesnastu latach mistrzostwo świata. To, co miało być "początkiem dynastii" i wieloletnim powrotem na szczyt, okazało się jednak jednorazowym wyskokiem. Kolejne edycje Mistrzostw Świata - z 2012 i 2013 roku - Finowie zakończyli na czwartych miejscach, co zostało odebrane jednoznacznie jako porażka, zwłaszcza że ten pierwszy rozgrywany był właśnie w Finlandii. Jukka Jalonen przekazywał kadrę swojemu następcy z poczuciem tylko częściowego spełnienia. 

Kolejne lata fińskiej reprezentacji odmalowywały obraz z pierwszej dekady XXI wieku. Nieumiejętność zbalansowania składu pomiędzy graczami z NHL i z europejskich klubów. Dobry poziom sportowy aż do decydującego momentu, gdy tradycyjnie coś zawodziło. Widowiskowa gra, jak ta w turnieju z 2018 roku, gdzie w grupie Finowie wkładali każdemu rywalowi po sześć - osiem bramek, a w ćwierćfinale polegli z topornie grającym średniakiem - Szwajcarią. Przełomowych zmian nie wnosili kolejni trenerzy, chociaż w Finlandii eksplodował chyba największy wysyp hokejowych talentów w historii kraju (by na Sebastianie Aho, Patricku Laine, Mikko Rantanenie czy Kasperi Kapanenie poprzestać). Wprawdzie na jeden sezon dał się namówić na powrót legendarny mag Erkka Westerlund, ale z igrzysk przywiózł "tylko" brąz, a z Mistrzostw Świata "zaledwie" srebro. Potem było jeszcze gorzej. Jego osiągnięciom nie dorównał ani nader anemiczny Kari Jalonen (zbieżność nazwisk przypadkowa), ani młody i ambitny Lauri Marjamäki.

I tak przed sezonem 2019 fińską kadrę ponownie objął Jukka Jalonen. Na "dzień dobry" otrzymał nóż w plecy, gdy z wyjazdu na turniej Mistrzostw Świata na Słowacji zrezygnowali niemal wszyscy fińscy hokeiści z ligi NHL, którzy mogliby tam wystąpić. (Mistrzostwa Świata rozpoczynają się w maju - w czasie, gdy w lidze NHL trwa jeszcze finałowa faza, tzw. play-off, zatem gracze z kilkunastu najlepszych drużyn danego sezonu nie mogą zwykle wspomóc swoich reprezentacji, albo dojeżdżają na turniej MŚ w trakcie jego trwania, gdy ich kluby odpadają z rywalizacji o Puchar Stanleya). Tłumaczenia były różne, od chęci podratowania zdrowia po kaprys przedłużenia sobie wakacji. Wyłamało się tylko dwóch graczy z NHL, nie najbardziej znanych zresztą, nie przyjechał również nikt z KHL, w efekcie czego Jukka Jalonen musiał zestawić na mistrzostwa skład z graczy z rodzimej ligi, anonimowych nawet w swojej ojczyźnie, ba, znalazło się wręcz miejsce dla zawodnika z klubu chińskiego (!). Tę reprezentację Finlandii dziennikarze zgodnie określili jako najsłabszą w historii, obawiano się nawet, czy na słowackim turnieju da radę wyjść z grupy, co przy tak spolaryzowanej hierarchii w świecie hokejowym (siedem zespołów elity i potem długo, długo nic) brzmiało niemal jak obelga, aczkolwiek nie bezpodstawna.

Wówczas jednak stało się coś, co jest właściwie gotowym scenariuszem na jeszcze jedną, wyciskającą łzy wzruszenia hollywoodzką produkcję o underdogu pokonującym wielkiego mistrza. Ambitni i niedoceniani Finowie nie tylko wyszli z grupy, ale zdobyli trzecie w historii kraju Mistrzostwo Świata. A drabinka turniejowa wcale ich nie oszczędzała, bo w kolejnych meczach decydujących o medalach wpadli na naszpikowanych gwiazdami NHL rywali, na trzy najbardziej utytułowane reprezentacje w historii hokeja. W ćwierćfinale, po horrorze z dogrywką pokonali odwiecznych przeciwników - Szwedów. W półfinale, po jeszcze większym horrorze - Rosję, która przywiozła na tamte mistrzostwa skład tak mocny, że niektórzy bukmacherzy przestali przyjmować zakłady na jej zwycięstwo. Ostatnie dwie minuty tego meczu przejdą do annałów utrwalających heroiczne przykłady "obron Częstochowy". Przegrywający 0-1 Rosjanie rzucili do ataku największe gwiazdy i był to chyba jedyny moment w dziejach, gdy można było oglądać na lodzie w jednym momencie, w jednej drużynie, pięciu najwybtniejszych hokeistów jakich dochowała się Rosja w XXI wieku. Kowalczuk, Owieczkin, Małkin, Kuczerow i Kuzniecow jak wściekli ostrzeliwali bramkę żółtodzioba Kevina Lankinena, gościa którego parę tygodni wcześniej nie tylko poza ojczyzną nie kojarzył kompletnie nikt (grał na "farmie" w USA), ale stanu meczu nie wyrównali. I wreszcie, w meczu o złoty medal Finowie nie dali szans Kanadzie, dumnej ojczyźnie dyscypliny, reprezentacji która dzierży wszelkie medalowe rekordy, a byłyby one pewnie jeszcze okazalsze, gdyby nie zatargi z władzami światowego hokeja w latach siedemdziesiątych.

I jak każdy hollywoodzki film o sportowym underdogu ma swojego charyzmatycznego trenera, który z przeciętnych zawodników potrafi wykrzesać mistrzowskie możliwości, tak na tamtym turnieju taką archetypiczną postacią był właśnie Jukka Jalonen. Idealnie zestawił formacje, doskonale obrał taktykę na znacznie silniejszych przeciwników, w dramatycznym ćwierćfinale ze Szwecją utrzymał swój zespół w grze, biorąc "coach's challenge". A jego chyba największą sztuczką było uczynienie kapitanem zespołu niejakiego Marko Anttili. Oj, przedziwny był to gracz. 33-letni napastnik, właściwie przez całą karierę grający w przeciętnych klubach, głównie w rodzimej lidze, wyróżniał się do tej pory jedynie imponującym wzrostem. Człowiek mierzący 203 cm nadawałby się świetnie do koszykówki, siatkówki, rugby, odnalazłby się też w dziesiątkach innych sportów, ale raczej nie w hokeju na lodzie. Mimo, że podobno był dobrym duchem zespołu, w fazie grupowej tamtego turnieju nie zdobył ani jednej bramki (przypominam pozycję na lodowisku - napastnik). A w fazie pucharowej doszło do czegoś, co zapisane na kartach filmowego scenariusza zostałoby natychmiast podarte przez producenta jako zbyt pretensjonalne i patetyczne. Pokracznie poruszający się po lodzie, wysoki jak topola kapitan fińskiej zbieraniny strzelił cztery najważniejsze bramki w turnieju! Wyrównującą na 4-4 wynik ćwierćfinału ze Szwecją, na kilkadziesiąt sekund przed końcową syreną, potem jedyną w półfinale z Rosją i wreszcie dwie przesądzające o wyniku w finale z Kanadą. Dzięki zaufaniu trenera Jalonena zbliżający się już do emerytury, ligowy przeciętniak, nagle stał się kluczowym hokeistą drużyny zdobywającej sensacyjne Mistrzostwo Świata.

Tamten turniej z 2019 roku stał się nie tylko zagwozdką dla statystyków (okazało się, że Finowie Mistrzostwo Świata w XXI wieku zdobywają tylko wówczas, gdy trenerem jest Jukka Jalonen, a turniej rozgrywany jest na Słowacji), ale również punktem przełomowym dla fińskiego hokeja. Jeśli tamtych spotkań nie można by nazwać zaszczepieniem owego tajemniczego "genu zwycięstwa", to chyba nie można by nazwać w ten sposób niczego innego. Na kolejnych Mistrzostwach Świata (rozgrywanych po rocznej, "covidowej" przerwie) Finowie ponownie dotarli do finału, a taka seria zdarzyła się im w stuletniej historii mistrzostw wcześniej zaledwie dwa razy. I o mały włos, ponownie z nie najmocniejszym składem, a obroniliby Mistrzostwo Świata; przegrali jednak po dogrywce z Kanadą. Nie zmieniło to jednak ich postrzegania w hokejowej hierarchii. Nagle zespół do tej pory lekceważony, bo wiecznie przegrywający w kluczowych momentach, nawet jeśli zestawiony był z graczy wybitnych, stał się teraz - dzięki wypracowanemu "team spirit" - faworytem każdego turnieju niezależnie od tego, w jakim składzie nań przyjeżdżał.

Złoty medal igrzysk olimpijskich był ostatnim brakującym skalpem. Wszystkie reprezentacje ze światowej elity miały już ten krążek w dorobku. Wszystkie, oprócz Finlandii (i Słowacji, odkąd oddzieliła się od Czech). Odbijanie się przez lata od olimpijskiego finału było w Finlandii równie symptomatyczne jak spektakularne porażki w Mistrzostwach Świata. Jednak historia ostatnich trzech lat jasno wskazywała, że na Igrzyska do Pekinu Finowie pojadą jako jedni z głównych faworytów. A decyzja ligi NHL, która nie zezwoliła swoim graczom na udział w igrzyskach, jeszcze tę narrację wzmocniła. Z całym szacunkiem dla Finów, ale głębokość zasobów hokejowych w Kandzie i USA miażdży całą światową konkurencję na zasadzie "siła razy ramię". Za oceanem mogą wybierać z tysięcy kandydatów do gry w reprezentacjach. Cała Finlandia liczy sobie ledwie pięć i pół miliona mieszkańców, czyli połowę populacji aglomeracji Nowego Jorku. Dość powiedzieć, że w turniejach olimpijskich, w których uczestniczyli gracze z NHL (a w XXI wieku było takich cztery) aż trzy razy w finale była Kanada, a dwa razy USA. Dlatego chociaż Jukka Jalonen przekonywał w wywiadach, że chciałby na igrzyskach poprowadzić reprezentację złożoną z najzdolniejszych i najlepszych fińskich hokeistów grających na amerykańskich lodowiskach, oczywiste było, że w rywalizacji składów opartych na graczach z Europy i z ligi KHL Finlandia ma większą szansę na końcowy sukces. 

I tak się faktycznie stało, a trener po raz kolejny okazał się kluczową postacią i nie tracącym zimnej krwi dowódcą zespołu. W grupowym meczu ze Szwecją, teoretycznie o niczym nie decydującym, jako że obydwa zespoły niezależnie od wyniku awansowały do dalszych gier, przy stanie 0-3 zdecydował się na pokerową zagrywkę i wycofał bramkarza przy grze Finów w przewadze już na początku trzeciej tercji (!). Zdobyta wtedy bramka odwróciła losy meczu, gdyż Finlandia strzeliła potem jeszcze dwie kolejne, a w dogrywce przechyliła szalę zwycięstwa na swoją korzyść. A ten sukces okazał się jednak brzemienny w skutkach, ponieważ skierował Finów na "łatwiejszą" część drabinki w fazie pucharowej (gdy przejęli rozstawienie z numerem jeden po wyeliminowanych szybko graczach USA), podczas gdy inni faworyci do złotego medalu (Szwecja, Kanada, Rosja) wykrwawiali się w bezpośrednich bojach między sobą. Powtarzane przed finałem słowa Jukki Jalonena, że nie ma znaczenia, czy w decydującym meczu spotkają się z Rosją czy Szwecją, bo "i tak wygrają" nie były brakiem szacunku dla przeciwnika, ale zamanifestowaniem pewności siebie i zaszczepieniem jej w swoich zawodnikach, u których przez dziesięciolecia tej właśnie cechy brakowało. Nie sposób wyobrazić sobie, żeby ci ludzie, z tym trenerem, dali sobie wydrzeć zwycięstwo prowadząc 2-0 albo 5-1 jak niesławne ekipy w pamiętnych meczach z 2001 czy 2003 roku. I chociaż to Rosjanie (pardon... przedstawiciele Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego) pierwsi zdobyli bramkę, nie zmieniło to w żaden sposób planu taktycznego ani gry Finów. Konsekwentnie i z zimną krwią realizowali swoją grę i swoje założenia. W wyrachowany sposób wyszli na prowadzenie. Obydwie bramki padły przy udziale czwartego ataku (tak, tego właśnie w którym gra Marko Anttila). I uniknęli nawet dramatycznej końcówki pod własną bramką, bo po prostu nie dopuścili do jej oblężenia, trzymając Rosjan jak najdalej od swojej tercji. 

Od trzech lat Finowie nie grają już efektownie, nie strzelają ośmiu bramek nawet słabszym przeciwnikom jak to onegdaj bywało, grają za to do bólu skutecznie. Imponująco zespołowo (w klasyfikacji kanadyjskiej na igrzyskach w Pekinie punktowali wszyscy zawodnicy z rostera, oprócz rezerwowych bramkarzy). I bezwzględnie w obronie. Jeśli Holendrzy w latach 70-tych XX wieku wymyślili "futbol totalny", to Finowie właśnie konstruują totalny hokej. I nie sposób nie dostrzec w tym pracy i ręki trenera Jukki Jalonena, który potrafi wymyślić coś na każdego przeciwnika, przewiduje wszelkie możliwe wersje wydarzeń, a w trakcie meczu spokojnie czuwa nad przebiegiem gry i zawsze wie, jak pomóc swojej drużynie. Olimpijskie złoto w Pekinie to oczywiście największy sukces fińskiego hokeja w historii, ale również ostatnie trzy lata zapiszą się jako złote pasmo w dziejach tej dyscypliny sportu, w kraju ze stolicą w Helsinkach. I co najważniejsze, osiągnięcia te nie mają twarzy wybitnego pokolenia fińskich hokeistów, suto opłacanych gwiazd ligi NHL, nie są też zasługą szczęścia czy "dobrego" losowania. Nad wszystkimi tymi sukcesami stoi trener i podkreśla to w każdym wywiadzie każdy członek tej reprezentacji. Trener, który już wygrał więcej niż do tej pory wszyscy pozostali trenerzy w Finlandii razem wzięci. I który wcale nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Za niecałe trzy miesiące rozpoczynają się Mistrzostwa Świata w hokeju na lodzie. W tym roku rozgrywane na lodowiskach w... Finlandii. Od trzydziestu sześciu lat (sic!) nikt nie potrafi wygrać hokejowych Mistrzostw Świata będąc ich samodzielnym gospodarzem (ostatni raz udało się to Związkowi Radzieckiemu w 1986 roku). I tylko raz w historii zdarzyło się tak, że aktualny mistrz olimpijski w tym samym roku zdobył również Mistrzostwo Świata (w 2006 roku udało się to Szwedom). Sportowe almanachy uwielbiają takie nietykalne prawidłowości, ale kto miałby je łamać, jeśli właśnie nie ten człowiek...?


20. lutego 2022, 12:24 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego