piątek, 11 października 2013

biała śmierć

Ze wszystkich sfer życia dostępnych przeciętnemu zjadaczowi pieczywa, jedną z najbardziej upokarzających jest kontakt z tak zwaną publiczną służbą zdrowia. Z miesiąca na miesiąc jestem do tego stwierdzenia (własnego autorstwa zresztą) coraz bardziej przekonany. Pomijając nierzadkie zapewne wyjątki, pacjent w zetknięciu z okienkiem rejestracji jest jednak zbyt często traktowany jak co najmniej zło koniecznie. Lub jak ktoś, kto chce coś wyłudzić, naciągnąć przychodnię, orżnąć system. I całą rzecz sprowadza się do tego, aby znaleźć tylko odpowiedni przepis, który pozwoli interesanta pogonić gdzie pieprz kwitnie. Nie mam na myśli wyłącznie podejścia "pań-rejestratorek", które nieraz mogą konkurować z "paniami z dziekanatu" w konkurencji rodem z "Misia", pod roboczą nazwą: "obiad jem! nie widać?!". Chodzi właśnie o system, o to, że zbudowano coś, co z założenia ma być przyjazne, ale skoro jest obudowane milionem przepisów, regulacji, zastrzeżeń, druczków, skierowań, zaświadczeń i harmonogramów, to siłą rzeczy przyjazne być nie może. Jeśli wchodzę do przychodni, która ma z uśmiechem na ustach dbać o moje zdrowie, a pierwsze co widzę, to bijące po oczach nakazy i zakazy, to wiem już, że o moje zdrowie psychiczne nie dba ona z pewnością, a i co do pozostałych rodzajów zdrowia mam wątpliwości. "Rejestracji do lekarza POZ dokonuje się WYŁĄCZNIE na podstawie okazanego dowodu ubezpieczenia oraz ważnej książeczki RUM", "Skierowania na badania od lekarzy prywatnych nie będą uznawane", to czy tamto wymaga okazania tego, przedstawienia zaświadczenia, udowodnienia że... etc. Gdy trzeba cały czas udowadniać, zaświadczać, okazywać, a najmniejsza literówka w dowolnym dokumencie wzbudza podejrzenia wszechwładnego Systemu, reprezentowanego przez panią z okienka, to jak nie zakładać, że jest to instytucja represyjna, a co najmniej w wysokim stopniu podejrzliwa?

Służba zdrowia to w istocie ani "służba", ani "zdrowia". To jest jakaś wyrosła na zdeformowanym socjalistycznym gruncie gra, której celem jest przechytrzyć drugą stronę, zanim ona się w tym połapie. Zadaniem pacjenta jest od państwa (w osobie tejże służby zdrowia) jak najwięcej wydębić, zadaniem Służby jest, aby się nie dać orżnąć. Ergo: wygrać grę. W tym celu należy stworzyć przepisy, które pozwolą na podejrzanym (czyli na każdym) pacjencie wymóc konieczność dostarczenia dowolnego zaświadczenia, które pozwoli jego niecne czyny zdemaskować i tym samym pozbawić go prawa do świadczenia, o które on usilnie się stara (a które zapewne jest mu potrzebne jak rybie ręcznik, a stara się o nie wyłącznie ze swojej niepohamowanej próżności, lub dlatego, że akurat chwilowo nie ma nic ciekawszego do roboty).

Wyobraźmy sobie, że na podobnej zasadzie jak służba zdrowia, działa publiczny transport zbiorowy; kolej na przykład. Co nie jest takim zupełnie bezsensownym porównaniem, zważywszy na fakt, że do niektórych kategorii pociągów (w naszym kraju choćby do pospiesznych marki TLK) państwo dopłaca, jako do pociągów objętych tzw. służbą publiczną. Dzięki temu bilety na nie są tylko trochę drogie, a nie drogie bardzo. W każdym razie działałoby to na takiej zasadzie, że ludzkość pracująca miast i wsi płaciłaby kolejny podatek (pod eufemistyczną nazwą: "ubezpieczenie podróżnicze"). Dawałoby to prawo do bezpłatnych przejazdów pociągami. Po czym szłoby się do kasy na dworcu, po bilet do Gdańska na najbliższy wtorek, przedstawiałoby się książeczkę BRUM (to nie jest akronim), dowód ubezpieczenia na 15 lat wstecz i dowód osobisty, a dowiadywałoby się, że nasze ubezpieczenie pozwala jedynie na podróż do Częstochowy i to najprędzej w przyszły piątek. A do Gdańska pojutrze to sobie możemy pojechać prywatnie, skoro nam tak zależy. A poza tym - wszystko to byłoby zapisane w centralnym Komputerze - przecież dopiero co (dwa miesiące temu) podróżowaliśmy do Wrocławia na koszt państwa, więc co nas tak rwie, aby się co chwilę ruszać z domu po nie wiadomo jaką cholerę. Ewentualnie możemy dostarczyć zaświadczenie od szefa, pięciu niezależnych członków rodziny i od proboszcza, że faktycznie do tego Gdańska jechać musimy. Wówczas może łaskawie dostaniemy bilet, miejscówka stojąca w korytarzu, obok toalety, limit wagowy bagażu, jaki możemy ze sobą zabrać: 0,75 kilograma.

Wyobrażacie sobie, że właśnie w ten sposób działa kolej? No właśnie. A służba zdrowia, jako całość, właśnie tak działa. Te wszystkie kolejki do rejestracji, oczekiwanie pół dnia pod gabinetem, w towarzystwie fruwających wokół bakterii i wirusów, o jakich się epidemiologom nie śniło. Problemy z załatwieniem wizyty, bo brakuje pieczątki albo daty na potwierdzeniu ubezpieczenia. Wyznaczanie terminu konsultacji u specjalisty na dwa lata do przodu, zabiegu na pięć lat w przyszłość, operacji na osiemnaście... Konieczność studiowania 168-stronicowego poradnika pacjenta w PDF, żeby dowiedzieć się, czy te badania mogę zrobić w innym województwie, albo czy przyjmie mnie lekarz podlegający pod inny NFZ niż mój.

Nie mam kolorowego pojęcia, dlaczego społeczeństwo marudzi i narzeka, ale akceptuje taki stan rzeczy bez większego mrugnięcia okiem. Czy lata PRL-u nastawiły nas na nieuleczalny urzędowy masochizm? Zawsze zdumiewa mnie sposób, w jaki ludzie myślą o publicznej służbie zdrowia jako o bezpłatnej. Jaka ona bezpłatna? Przecież oddajemy państwu w podatkach 60-80 % naszych pensji. I w zamian dostajemy usługę tak bardzo niepełnowartościową, że gdyby nam podobny towar sprzedali w supermarkecie, to nawet niemowa zrobiłby taką aferę, że kierownik tego supermarketu schowałby się ze strachu we własnym biurku.

Wiem, że współcześnie takie rozumowanie jest jednoznacznie pojmowane jako demagogia, ale na Teutatesa, zamiast płacić państwu "ubezpieczenie zdrowotne", zróbmy tak, żeby te pieniądze zostały nam w kieszeniach i wówczas sami będziemy płacić za lekarzy, za badania, za zabiegi. Nie będziemy sobie (poza grupą hipochondryków nieuleczalnych) robić badań na zapas i chodzić na wizyty lekarskie bez przyczyny, tylko dlatego, że są darmowe. Za to będziemy mieć świadomość, że gdy tylko zajdzie potrzeba, otrzymamy najlepszą z możliwych, profesjonalną i szybką pomoc. Miałem już kontakt z prywatnymi przychodniami, prywatnymi gabinetami stomatologicznymi, prywatnymi szkołami i o każdym z tych miejsc mogę się wypowiadać wyłącznie w jak najlepszych słowach. Prywatny internista, gdy poszedłem z bólem gardła, zrobił mi taki wywiad, jaki spotyka się w amerykańskich serialach medycznych (lekarz rodzinny na NFZ ograniczał się zwykle do zajrzenia do gardła, i to bez latarki). Do prywatnego stomatologa chodzę z największą ochotą (o "publicznych" dentystkach rozmawiało się kiedyś używając określeń typu "Mengelina"). A czas nauki w prywatnej szkole języków obcych wspominam jako jeden z najprzyjemniejszych okresów w moim życiu.

Dlatego marzy mi się śmierć publicznej, "bezpłatnej" służby zdrowia. A w jej miejsce potężna sieć prywatnych placówek, błyszczących i lśniących czystością, z nowoczesnym sprzętem, z kompetentnymi lekarzami, z profesjonalną i miłą obsługą, która ma świadomość, że gdy potraktujemy pacjenta jak śmiecia, to on pójdzie ze swoimi pieniędzmi do konkurencji, a my nic nie zarobimy. Powiecie pewnie, że to szklane domy. Zgoda, ale ja nic nie poradzę na to, że w obecnej służbie zdrowia widzę aparat represji, a kontakt z nią jako często upokarzający dla każdego szanującego się człowieka.

Zresztą, słynny aforyzm o tym, że są cztery rodzaje białej śmierci: sól, cukier, kokaina i służba zdrowia, też pewnie nie wziął się znikąd. Trawestując Einsteina - co do dwóch pierwszych są jeszcze pewne wątpliwości...

11. października 2013, 18:24 DST, 52.435 °N, 15.142 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: