sobota, 8 kwietnia 2017

Joanna Bator - "Rok królika"

"Julia (...) bała się, że jej krzesełko oderwie się od tego zardzewiałego żelastwa i poszybuje nad polami i drogami, aż spadnie w jakimś nieznanym mieście, w obcym mieszkaniu, przy stole zastawionym do rodzinnego obiadu, i Julia Mrok będzie musiała żyć tam jako inna kobieta, specjalistka od telemarketingu albo pielęgniarka"

Rozpoczyna się banalnie. Julia Mrok (nazwisko tak pretensjonalne, że już tylko dla niego mógłbym się zainteresować tą książką) - zbliżająca się do "czterdziestki" pisarka, autorka historycznych romansów, postanawia zniknąć, gdyż jej życie osobiste trochę się skomplikowało. Trudno zresztą żeby było inaczej, skoro ma się dwóch oficjalnych kochanków, którzy nie tylko wiedzą o swoim istnieniu, ale też układ taki akceptują, żyją we troje jak przykładna hippisowska komuna i obydwaj naraz śpią z Julią Mrok w jednym łóżku (ze wszystkimi spania benefitami). Dlatego pisarka pewnego dnia odkreśla swoje dotychczasowe życie grubą kreską, zmienia wygląd i tożsamość (odtąd nazywa się - uwaga! - Anna Karr), po czym wyjeżdża na zawsze z Warszawy, kierując się do Ząbkowic Śląskich. Dlaczego właśnie tam? Otóż przypadkiem Julia vel Anna znajduje w tabloidzie interesujący nagłówek:

"Szok! Królik grozy atakuje. Nawiedzony przez duszę zmarłej właścicielki królik masakruje mieszkańców Ząbkowic Śląskich. Wywiad z pierwszymi ofiarami specjalnie dla czytelników naszej gazety"

Julia Mrok była kolekcjonerką nagłówków z tabloidów (nawiasem mówiąc, jeśli bawiły Was autentyczne nagłówki z "Faktu" czy "Super Ekspresu", to tej książki nie powinniście brać do ręki, bo tam są takie przykłady, że umrzecie ze śmiechu). Królik grozy z ludzką duszą wydaje się jej jednak aż do tego stopnia groteskowy, że Julia już jako Anna uznaje to za znak od losu i decyduje się wyruszyć jego śladem. A na miejscu, w Ząbkowicach, dowiaduje się, że miasteczko "za Niemca" nazywało się Frankenstein. Wówczas nie ma już wątpliwości, że dobrze trafiła. Królik żywiący się ludzkim mięsem, atakujący ludzi w miejscowości o takiej nazwie, która w książce wygląda zresztą ponuro jak robotnicze angielskie suburbia (mi skojarzyła się ze Spinner's End, gdzie wychował się Severus Snape) - wszystko układa się w tak niezwykłą całość, że Julia/Anna wierzy, iż nie trafiła tu przez przypadek.

"Ja utknęłam we Frankenstein, które nie było miastem, lecz chorą przestrzenią pomiędzy życiem i śmiercią, a jedyna woda tutaj wypluwała trupy"

Anna Karr wynajmuje pokój w jedynym hotelu w miasteczku. Hotel ten posiada ledwie kilkanaście pokoi, ale mają one przedziwne numery, zupełnie przypadkowe: dwucyfrowe, jednocyfrowe, jest nawet 333. Wytłumaczenie jest prozaiczne - jakiś czas temu likwidowano miejscowy zakład grawerski i właściciel wyprzedawał za bezcen te numerki, które mu pozostały na stanie. Cała książka jest zresztą pełna takich słodkich absurdów, przypadków których nie wymyśliłby ani Bareja, ani Monty Python, bo takie cuda najlepiej pisze tylko samo życie. Właścicielką hotelu jest niejaka Wiktoria Frankowska, kobieta o dwóch twarzach. Dosłownie, bo wygląda jak Two-Face z komiksów o Batmanie - jedna połowa jej twarzy jest przerażająco zniszczona. Dwoistość natury Wiktorii Frankowskiej widać nie tylko na jej twarzy. Za dnia prowadzi hotel, a nocami - tajemnicze "Spa pod Królikiem" (znów ten królik!), które mieści się w tym samym budynku, w pokoju nr 333 właśnie.

"Wyobraziłam sobie Wiktorię Frankowską w roli bogini o dwóch twarzach, wydającej rozkazy morzom i wiatrom, nagą i rozgniewaną, w połowie gładką, w połowie pokrytą dzikim mięsem, pędzącą przez nieboskłon w karocy zaprzężonej w koty"

Właścicielka hotelu nie jest jedyną osobliwością we Frankenstein. Praktycznie każda spotykana przez Annę Karr osoba jest chodzącym indywiduum. Dziwaczny inspektor policji Gerard Hardy, który prowadzi w Ząbkowicach podejrzane śledztwo. Dziadek Konkursowy, czyli staruszek który wciąż wygrywa w gazetowych krzyżówkach różne tostery i miksery, ale nie ma co z nimi zrobić, bo sam jest bezdomny. Niesamowite bliźniaczki Mariola i Fabiola - nigdy nie wiadomo która jest która, a mówią tak, jakby osoba z rozszczepieniem osobowości rozmawiała sama ze sobą. Osobliwe są też miejsca, jak tajemniczy urząd, w którym każdy przybyły powinien się zarejestrować, ale wciąż tam jest zamknięte. Czy cmentarz, na którym urzędują podejrzani grabarze. Albo mroczna rzeka, która raz do roku wyrzuca na brzeg trupy topielców z ostatnich miesięcy... Niezwykła atmosfera miasteczka pobudza kreatywność Anny Karr, która zaczyna pisać swoją nową powieść. Zaczyna też dostrzegać rzeczy, na które wcześniej nie zwracała uwagi. Na przykład w sałatce coleslaw zauważa brzmienie staropolskiego imienia (phi, ja to dostrzegłem już dawno temu...)

"Gratisowy wuj Kolesław, którego nie lubiłam ani ja, ani mój gość. Połączenie surowej kapusty z majonezem jest równie przypadkowe i nieudane jak co drugie małżeństwo, a jednak wielu ludzi lubi to ohydztwo, bo smakuje znajomo"

Taka jest właśnie ta książka. Niezwykła, dziwna, niełatwa w czytaniu i niełatwa w odbiorze. A jednak tak bardzo wciągająca właśnie tą swoją osobliwością. Trudno ją zaszufladkować, opasać jakimś literackim gatunkiem, poza etykietką z napisem "powieść". Ani to thriller, chociaż pomysł rzeki każdego marca wypluwającej topielców jest godzien pióra Stephena Kinga, a królik grozy w którego wstąpiła dusza zmarłej właścicielki - horrorów klasy Z. Ani to też kryminał, chociaż zniknięcie Julii Mrok wymaga konszachtów z typami spod ciemnej gwiazdy, w tle grasuje jeszcze nieuchwytny "morderca blondynek" (którego sprawę obficie relacjonują tabloidy), a pod koniec książki jest twist godny mistrzów detektywistycznej powieści. Doszukać by się można w książce wielu inspiracji dziełami Davida Lyncha. Cała galeria dziwacznych mieszkańców, z których każdy ma jakiś fizyczny defekt (nie tylko mieszkańców zresztą, przyjezdny inspektor Hardy jest na przykład właścicielem sztucznego oka). Tajemnicza Sandra, wokół której obraca się jeden z głównych wątków, pojawia się jako żywa osoba tylko przez bardzo krótką chwilę, niczym Laura Palmer z kultowego "Twin Peaks" (i tak jak Laura korzysta z cielesnych uroków życia), a potem znika, mimo że cały czas jest obecna w akcji powieści. Wreszcie, w nieodgadnionych bliźniaczkach Marioli i Fabioli, które niczym bracia-strach, niczym nieprzeniknione strażniczki stałości miasteczka Frankenstein pojawiają się zawsze w odpowiedniej chwili i miejscu, ekstrawagancki reżyser by się po prostu zakochał. A jeszcze w kwestii kryminału, szczerze wątpię czy ktokolwiek z Czytelników odgadł przed faktem co tak naprawdę dzieje się w zagadkowym "Spa pod Królikiem". I nie zaspoileruję bardzo jeśli powiem, że nie jest to - a pewnie wielu tak pomyślało - ekskluzywny (ani też perwersyjny) burdel. Bo jako rzekła Wiktoria Frankowska:

"(...) seks to można dostać wszędzie. Oral, anal, pospolite ruchanko, trochę bondydżu, lesbijski duecik, nuda, ziewnęła przesadnie, demonstrując swoje znudzenie tym banalnym zestawem ludzkich uciech".

I właśnie! "Rok królika" czyta się niełatwo również z powodów czysto technicznych. Autorka dość osobliwie traktuje reguły interpunkcji i edytorstwa w zakresie wprowadzania cytatów. A właściwie... w ogóle ich nie wprowadza. Kwestie bohaterów nie zaczynają się od nowej linijki i myślnika. Są pisane jak leci, oddzielane tylko przecinkiem i na początku trudno się połapać gdzie ktoś zaczyna mówić. Jeśli ktoś czytając książki pomija "opisy przyrody", przeskakując od dialogów do dialogów, przez tę powieść nie przebrnie, nie ma mowy.

A jeszcze jedną fascynującą cechą języka Joanny Bator są fenomenalne porównania. Właściwie cała książka jest jednym wielkim, homeryckim porównaniem. Gdyby zrobić statystyczną analizę wyrazów, słowo "jak" ustąpiłoby miejsca chyba tylko spójnikom.

"Wszyscy jesteśmy jak dzieci wznoszące dom z patyków, kamieni, gumy do żucia i skrawków zasłyszanych kłamstw, które powtarzamy tak długo, aż stają się prawdą, a wtedy w jej obronie gotowi jesteśmy nawet do zbrodni albo poświęcenia własnego życia."

Ja właśnie w tych porównaniach się zakochałem. To one są istotą i sercem tej książki. I te egzystencjalne, i te prozaiczne ("Miał na głowie obszyty futrem kaptur i różowe okulary jak warszawski gej, który czyta krytycznie Marksa i marzy o stypendium Fullbrighta"). Porwało mnie to, że przy całym skrajnym braku realizmu tej książki (nie istnieje przecież miasteczko nadziane taką liczbą osobliwych postaci z najdziwniejszymi fizycznymi defektami), zawiera ona tak wiele tak trafnych obserwacji, które materializują się w tych porównaniach.

To najdziwniejsza książka jaką czytałem. I - aż dziwnie to przyznać - jedna z najlepszych.

"Wszyscy nieustannie opowiadają sobie historie swojego życia i wszyscy robią to szyfrem, którego sami nie potrafią złamać. Każda taka opowieść to krzyk o pomoc, lecz rzadko spotyka się właściwego słuchacza, który ma pasujący klucz"

A i tak najważniejszy jest on. Królik grozy.

Joanna Bator "Rok królika"
Kraków, 2016
wydawnictwo Znak
stron: 416
moja ocena: 9/10

(wszystkie cytaty w tekście pochodzą z powyższego wydania książki)

8. kwietnia 2017, 00:36 DST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: