czwartek, 26 stycznia 2023

przysługi niedźwiedzie

Zaryzykuję tezę, że nikt nie zrobił tak wiele złego dla społecznego postrzegania chorób i problemów psychicznych, jak tak zwani celebryci.
 
Pionierem za czasów nowych mediów był chyba śp. Kamil Durczok, który po samobójstwie Robina Williamsa, w rozmowie z psychologiem Jackiem Santorskim pytał tonem naiwnego dziecięcia: "Ale jak może na depresję zachorować ktoś, kto ma prawie wszystko?!" (w domyśle: sławę, uznanie, pieniądze).
Subtelności zabrakło również Marii Peszek, która opowiadała z hamaka na jakichś Wyspach Kokosowych o swoich zmaganiach z depresją. Zapominając, że w społeczną przestrzeń w pierwszej kolejności trafią poboczne (właśnie te kokosowe) elementy owego wywodu, a nie istota sprawy.
 
Naprawdę przesadził jednak dopiero niejaki Rafał Kamiński (znany lepiej pod ksywą: Ralph Kaminski). Wykorzystując pięć minut, w których jego twarz wyskakuje z każdego ekranu i z każdej restauracji fast-food, postanowił opowiedzieć w piśmie poniżej zaprezentowanym o swoich przejściach z depresją. I nie wiem jak bardzo trzeba być lekkomyślnym, żeby wierzyć, iż przy tej okazji internet nie przypomni wypowiedzi pana artysty sprzed dwóch lat dla CGM ("... Też chodzę na terapię i uważam, że to powinien być obowiązek, jeżeli jest się w biznesie artystycznym. Wtedy, kiedy ma się jakieś ciężkie, skrajne emocje. Co innego, jak pracujesz w jakimś sklepie...").
 

Czytam sporo i sporo widziałem w mediach, ale nie przypominam sobie wypowiedzi tak ociekającej "klasową" wyższością, idiolatrią, przekonaniem o własnej wyjątkowości i niemal pogardą dla "pospólstwa". Sama Maria Antonina zakrzyknęłaby z zachwytu i przytuliła chłopaka do swej bujnej piersi.
 
Co ciekawe, niemal identyczny tekst dwie dekady temu włożył śp. Robert Brutter w usta Alutki - jednej z bohaterek znakomitego serialu "Rodzina Zastępcza". Szło to tak: "Żeby mieć depresję, to najpierw trzeba jakąś osobowość mieć, jakieś życie wewnętrzne, emocjonalne (...) A Jadzia? [sprzątaczka] Jadzia to może mieć co najwyżej chandrę".
 
To jednak był serial komediowy, a ta kwestia miała zilustrować oderwanie od rzeczywistości zblazowanej poetki, która traktowała gosposię francuskim pudrem, gdy ta obijała się o wystający kawałek okapu i nabijała sobie sińce, żeby "znajomi nie pomyśleli, że ja kogoś z marginesu zatrudniam". Natomiast wydaje się, że pan Ralph naprawdę uważa tak, jak powiedział (albo jest na tyle nierozgarniętą osobą, że w wywiadach plecie co mu ślina na język przyniesie; i w sumie nie wiem, co gorsze...). Najbardziej zastanawiające jest jednak, że medialny szum zrobił się dopiero teraz, gdy artysta postanowił zostać samozwańczym "rzecznikiem" osób z depresją na pierwszych stronach kolorowej prasy, a nie wówczas, gdy autorytarnie zaliczył się do kasty mogącej cierpieć na choroby nie przystające plebsowi. Gdyby podobną opinię wyraził w odniesieniu nie do "pracowników jakichś sklepów", ale do osób o odmiennej orientacji seksualnej albo o wyraźnie ciemniejszym kolorze skóry, to już wtedy spotkałby się z takim ostracyzmem, że skisłby mu ten upiorny grzybek, który nosi na głowie w charakterze fryzury.
 
Od lat psychologowie walczą ze stereotypami dotyczącymi depresji, w tym z naczelnym, głoszącym, że to fanaberia bogatych, znanych i znudzonych celebrytów. Na wszelkie sposoby przekonują, że depresja to choroba taka jak inne i jest niezależna od tego, ile ktoś posiada, kim jest i co w życiu uzyskał. A jedna nieprzemyślana wypowiedź medialnej efemerydy potrafi zburzyć efekty ciężkiej, długoletniej pracy. Polska transplantologia długo podnosiła się po nonszalanckiej konferencji prasowej ministra Ziobry ("już nikt przez tego pana życia pozbawiony nie będzie") sprzed piętnastu lat. O panu Kaminskim jutro też wszyscy zapomną, ale szkody dla psychologii i psychiatrii, które sprowokował bezmyślnym paplaniem, jeszcze długo pozostaną w miejscach, których nie widać na pierwszy rzut oka.

A że nieszczęścia chodzą przysłowiowymi parami, to nie opadł jeszcze kurz po aferze wokół wynurzeń na ten temat wyżej wzmiankowanego piosenkarza, który swoją fryzurą robi to samo, co diabeł u Mickiewicza w "Pani Twardowskiej" (czyli śmieszy, tumani i przestrasza), a już pojawiła się nowa draka, nie tylko w mediach pudlopodobnych, ale też tych poważniejszych. Beata Pawlikowska wypuściła film, w którym przekonuje, że leki antydepresyjne nie działają, szkodzą i w ogóle są natchnionym dziełem Szatana. I chociaż podróżniczka nie powiedziała niczego ponad to, czego można się było spodziewać, znając jej dotychczasową twórczość w kwestiach nie-podróżniczych i nie-językowych, afera mimo to jest na "cały internet". Nie warto się zresztą na ten temat specjalnie produkować.

Ciekawszym jest zwrócenie na uwagi fakt, że ta sytuacja doskonale wpisuje się w to, co kiedyś zgrabnie nazwano "nonkonformistycznym konformizmem". Ci, którzy wypowiadają brednie w dziedzinach o których nie mają kolorowego pojęcia, potęgują teorie spiskowe, "włączają myślenie" i szczycą się w ten sposób swoją opozycją do "głównego nurtu" i nonkonformizmem właśnie, gdy tylko znajdą się w środowisku osób podobnie do nich myślących, wówczas ich poglądy fascynująco zbliżają się do siebie, różniąc się tylko detalami i konkretnymi przejawami. 
 
Światem rządzą konspiracyjne układy wielkich koncernów, potężnych indywiduów i tajnych stowarzyszeń, manipulujących ludzkością głównie za pomocą mediów (TV i internetu). Wszelka chemia jest zła (a zwłaszcza szczepienia ochronne!) i ma za zadanie albo nas uśmiercić, albo podtrzymywać przy życiu, abyśmy mogli nabijać im kabzę kupując leki (czyli też uśmiercać, tylko na raty). Zagrożenie to dostrzega jedynie niewielka grupka tych, którzy wyzwolili się spod manipulacji. Ratunkiem przed tym, do czego zmierza świat, jest powrót do natury (różnorako rozumianej). Wszelka prawda i poznanie jest wewnątrz nas, mamy immanentne zasoby aby poradzić sobie ze wszystkim i dokonać wszystkiego, trzeba je tylko odblokować (i tu padają różne sposoby jak to zrobić). Każdy problem i każdą chorobę (z tymi najpoważniejszymi włącznie, jak depresja czy rak) można zwalczyć czy to pozytywnym myśleniem, czy wsłuchaniem się w potrzeby swojego serca (inne niż te kardiologiczne, jak należy się domyślać), czy przytulaniem się do drzew, czy połączeniem się z Energią Kosmosu, czy odstawieniem pszenicy i przejściem na full vege, czy wreszcie witaminą C w proszku lub w płynie (ważne, żeby była "lewoskrętna").
 
Pani Pawlikowska ze swoimi tezami o tym, że leki antydepresyjne nie działają (i zmieniają osobowość!), że chemia szkodzi, że depresję można pokonać wewnętrzną siłą i motywacją, "wzięciem się w garść", posprzątaniem w ogródku swojej duszy (czy jakoś tak), doskonale wpisuje się w ten schemat. Podobnie jak jaśnie oświecony inżynier maszyn górniczych PanJerzy czy znakomita skądinąd wokalistka spod Opola (okej, może repertuar ma ostatnio nie najlepiej dobrany, ale śpiewać naprawdę potrafi, a jej polska wersja piosenki do "Pocahontas" to jest bomba atomowa!), która gdy akurat nie śpiewa, to opowiada takie dyrdymały, że kora mózgowa zwija się w kłębek.
 
I coś w tym jest, że wszelkie bzdury wypisywane przez ludzi w przestrzeni publicznej wpadają nam jednym okiem a wypadają drugim do momentu, gdy zaczynają dotyczyć czegoś, na czym odrobinę lepiej się znamy. Wtedy zamiast nieszkodliwej ciekawostki do przeczytania na przykład w przerwie pracy, stają się ogniskiem zapalnym złości, frustracji i zbulwersowania, czasami nawet zbyt dużym w stosunku do zainteresowania na jakie zasługuje ten, kto ów stan wywołał.
 
Dlatego wku***a ta nieszczęsna pani Beata, bo uzurpuje sobie prawo do autorytarnego wypowiadania się na tematy naukowe na równi z fachowcami, nie mając ku temu żadnych formalnych podstaw. Nigdzie nie precyzując, że to jej prywatne przemyślenia, opinie laika. A nawet przeciwnie, podkreślając, że ta "alternatywna wiedza" i to "holistyczne podejście" powinny funkcjonować na równych prawach. Wku***a zwłaszcza tych, którzy na naukę pokrewnych tematów poświęcili lat trzy, pięć (jak niżej podpisany), dziesięć, albo jeszcze więcej, podczas gdy kobita nie ma żadnego przygotowania medycznego (choćby nawet technikum pielęgniarskiego) czy naukowego (zaczęła studia lingwistyczne, ale nie ukończyła).
 
Gdy zrobił się burdel w cyberprzestrzeni, pani Pawlikowska przeprosiła, tak jak wcześniej pan Kaminski. Czy przeprosiła szczerze, czy tylko po to, aby wygasić medialny kryzys wokół siebie a nadal wie i twierdzi swoje, to już odrębna historia. Załóżmy jednak z dobrego serca, że szczerze. W związku z tym należałoby teraz życzyć jej kolejnego kroku na drodze do pełni samoświadomości. Żeby publicznie wypowiadała się raczej tylko o tym, na czym się zna i co jej dobrze wychodzi. A interpretowanie nowych badań naukowych zostawiła specjalistom.
 
Wygląda jednak na to, że będzie wręcz przeciwnie. Kilkanaście dni po aferze Beata Pawlikowska zabrała kolejny głos i oświadczyła, że oprócz nienawistnych komentarzy, otrzymała również mnóstwo wsparcia od sympatyków, co z kolei pchnęło ją do decyzji, żeby nadal się tym tematem zajmować i promować holistyczne podejście do zdrowia, aby "nieść wiedzę i nadzieję osobom z depresją i schizofrenią".  
W tej sytuacji można spokojnie udać się po popcorn i wygodnie rozsiąść w fotelu. Jeśli ktoś nie chce się dalej denerwować i frustrować przez celebrycką ignorancję i dorównującą jej chęć do naprawiania świata na własnych warunkach (będąc jednocześnie dogłębnie przekonanym o swojej racji), nic innego nie pozostaje.

26. stycznia 2023, 12:08 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: