niedziela, 10 czerwca 2012

that's why Red Sox will never win the series

To już ostatni wpis związany z Mistrzostwami Europy w nożnej. O futbolu można pisać dużo i bez sensu, można też go wyłącznie oglądać nie strzępiąc pióra. Ja jednak mam wrażenie, że obydwie te czynności wykonuję z perspektywy innej planety. Szesnaście długich lat śledzenia piłkarskich rozgrywek przemieniło mnie w futbolowego technokratę, bardziej przywiązującego wagę do statystyk, liczb i rezultatów, niż do związanego z powstawaniem tych faktów entuzjazmu i emocjonalnego uniesienia. Nie zrozumiem nigdy - o czym produkowałem się poprzednio - kibiców dozgonnie oddanych drużynie, która na owo oddanie sobie niczym nie zasłużyła. A oni nie zrozumieją mnie, zamiast w strefie kibica przewidując dla mnie miejsce co najwyżej w jakimś stowarzyszeniu jajogłowych, którym w galaretowatych zakamarkach mózgu zadomowiły się wyniki fazy grupowej Mistrzostw Europy 1996 roku i ani myślą się dobrowolnie eksmitować. Nie oczekując jednakże zrozumienia, nie chcę się produkować do internetowej szuflady, gdyż czas ten można poświęcić na szereg innych zajęć, a drugim Rafałem Stecem i tak nigdy nie zostanę, choćbym miał przeżyć jeszcze trzycyfrową liczbę lat.

Co jednak na odchodnym chciałbym podkreślić, to że ten niesłychanie długi okres, jaki minął od pierwszego obejrzanego przez mnie meczu (wiosna '95 - Unia Krapkowice vs. Górnik Siersza, ówczesna III liga), nauczył mnie dużego dystansu do wszystkiego, co dzieje się na zielonej murawie. Nie kreuję się oczywiście na jakiegoś futbolowego wajdelotę, na piłce nożnej nie zjadłem bowiem zębów nawet mlecznych, o stałych nie wspominając. Ale widziałem dość sporo i wydaje się, że nic nie jest już w stanie mnie zaskoczyć. Dlatego bez specjalnego zdziwienia podchodzę nawet do dzisiejszej, "sensacyjnej" porażki Holendrów z Danią. Zgoda - nieprzewidzianej, ale od takiej nieprzewidzianej przegranej ze Szwajcarią rozpoczęli też poprzednie Mistrzostwa Świata Hiszpanie. Kilka tygodni później zdobyli mimo to złoty medal, a Szwajcarzy nawet nie wyszli z grupy. Z podobnym dystansem obejrzałem wczorajszy mecz otwarcia, chociaż po pół godzinie gry byłem skłonny sądzić, że jednak coś trzeba będzie zanotować w białym kalendarzu. Polacy grali z niewłaściwym im polotem, wkręcali przeciwników w ziemię, piłka chodziła jak po sznurku, wydawało się, że skończy się solidną odprawą posłów greckich...

Skończyło się jednak jak zawsze, ale nie jestem tu - wyjątkowo - od tego, aby wywoływać złotą maksymę "a nie mówiłem?", ani wskrzeszać brodate truizmy, że w futbolu nie dają punktów za wrażenie artystyczne i że nie liczy się ostatecznie to, kto piękniej grał, tylko jaką cyfrę miał po 90 minutach w rubryce "bramki strzelone". Ostrzegałem, że bramkarz Szczęsny, mimo umiejętności i charakteru, nie ma doświadczenia w tak specyficznym turnieju, co w pełni się potwierdziło. W pierwszej połowie bezrobotny, w dobie próby natomiast zupełnie zagubiony, dwie sytuacje - dwa błędy. Jeszcze raz okazało się, jaka przepaść dzieli mecz towarzyski czy ligowy z przeciwnikiem choćby najwyższej klasy, od meczu na turnieju finałowym, gdzie każda pomyłka ma ciężar kilku ton.

Nie chcę jednak dokonywać tu egzekucji na sztabie szkoleniowym czy zawodnikach. Z premedytacją zresztą nie pisałem w poprzednich tekstach tego, do czego byłem niemal w 100% przekonany - że Mistrzostwa Europy zaczną się dla nas 8. czerwca o 18:00, a zakończą 8. czerwca o 19:45. Nie pisałem w trosce o własne życie, gdyż niewykluczone byłoby pojawienie się wówczas na moim progu jakiegoś bojownika, z zamiarem egzekucji właśnie, który powziął sobie misję uwolnienia tego łez padołu od malkontentów tematyki wszelakiej. Z tym, że naprawdę nie wcieliłem się w rolę advocatus diaboli z egoistycznej (a niektórzy twierdzą, że i narodowej) potrzeby narzekania niezależnie od okoliczności.

Wśród powszechnego pompowania przysłowiowego balonu, chciałem uczepić mu możliwie dużo balastu w postaci - tak właśnie - trzeźwego realizmu. W trosce o Was - kibiców "niedzielnych", którzy na co dzień piłką nożną nie interesujecie się zupełnie. Nie śledzicie rozgrywek, nie znacie na pamięć kadr finalistów, nie macie pojęcia co oznaczają te dziwne cyferki u bukmacherów. Ale przygotowujecie fantazyjne stroje i pełni nadziei idziecie na miejsca przestrzenne, ludźmi wypełnione, aby dopingować "Naszych". Naprawdę przykro mi patrzeć na Wasze smutne twarze, na Wasz gasnący entuzjazm, tak gorący jeszcze kilka godzin wcześniej. Chciałem obronić Was przed tymi, którzy w medialno-marketingowej rzeczywistości przy każdej takiej okazji próbują utkać z Waszych marzeń i nadziei latający dywan, chociaż doskonale wiedzą, że stać ich tylko na wykładzinę. Rozumiem Wasze zmieszanie, Waszą konsternację teraz, gdy jeszcze niedawno przekonywano Was, że trafiliśmy do najłatwiejszej grupy z możliwych, że w pierwszym etapie nie powinniśmy się bać nikogo i że medal w tym turnieju jest jak najbardziej realny. I nie minęło kilka godzin, a nagle słyszycie, że Rosjanie to jednak nadludzie, którzy we wtorek przetoczą się po nas jak lawina po zboczu Kasprowego, a i Czesi - mimo klęski z nimi - grają na tyle dobrze, że wciągną nasz zespół niczym talerz knedlików. Nie czujecie się trochę oszukani? Otumanieni przez medialnych propagatorów sukcesu? Oczywiście nie zwracam się z tym pytaniem do wytrawnych kibiców, do tych wszystkich, którzy wiedzą, kto to jest Arszawin, Baros i czym różni się spalony od woleja.

Nie Was bowiem chciałem ostrzegać, ale tych wszystkich, których porwała - i słusznie - fala entuzjazmu związana z organizacją największej sportowej imprezy w historii tego kraju. To właśnie tych "niedzielnych" (błagam, nie odczytajcie tego jako epitet, nie znalazłem tymczasowo innego określenia) kibiców chciałem przekonać - może momentami zbyt ostro, przyznaję - że warto cieszyć się z każdej bramki, z każdego punktu zdobytego przez Naszą Reprezentację, z każdego momentu, gdy nawiążemy równorzędną walkę z silniejszym przeciwnikiem (czyli każdym na tym turnieju). To już byłby ogromny sukces tej drużyny. Jasne, nie zabraniam nikomu marzyć, widzieć w wyobraźni jak 1. lipca Jakub Błaszczykowski wznosi do góry Puchar Henri Delaunaya. Jak w życiu, tak i w sporcie, biedak zostaje czasem królem, underdog pokonuje starego mistrza, Dawid - Goliata. Można o tym po cichu marzyć, można śnić, ale nie można tego od tych piłkarzy oczekiwać. Bo przywiązujemy im w ten sposób do butów worki z marzeniami 39 milionów ludzi, które ważą wówczas więcej niż wyobrażona w jednogroszówkach suma pieniędzy, za jakie zbudowano Stadion Narodowy.

A być może Polacy nie mogą już w futbolu osiągnąć więcej, może od kilku lat uderzamy głową w szklany sufit, może sam awans do turnieju finałowego mistrzostw czy to świata, czy Europy, jest nie tylko szczytem naszych możliwości, ale i w miarę trzymających się ziemi marzeń. Może nie powstał u nas żaden Real Madryt ani Juventus nie tylko z powodów ekonomicznych. Może my po prostu nie jesteśmy stworzeni do piłki nożnej, mimo jej wielkiej u nas - i niewyjaśnionej do końca - popularności. Nie oczekujemy przecież od Hiszpanów czy Australijczyków, że zaczną się bić o trofea w hokeju na lodzie, chociaż reprezentacje swoje w tej dyscyplinie mają i bardzo się starają. Nie oczekujemy, że Murzyni (można tak jeszcze pisać?) zaczną ścigać Skandynawów na nartach biegowych, chociaż jest taki jeden Kenijczyk, który wie do czego służą narty i animuszu odmówić mu nie można. Tacy Litwini albo Kanadyjczycy też pewnie przed snem marzą, jak to ich reprezentacja wychodzi w finale mistrzostw świata naprzeciwko brazylijskich czy hiszpańskich gwiazdorów, ale potem zasypiają, a następnego dnia budzą się i idą dopingować swoich koszykarzy (Litwini) i hokeistów (Kanadyjczycy), bo wiedzą, że w tych dyscyplinach są światową potęgą. A w piłce nożnej cieszą się małymi sukcesami, gdy urwą punkty silniejszemu rywalowi, gdy przejdą trzy etapy kwalifikacji do wielkiego turnieju, a poprzednio przeszli tylko dwa.

Dowodzę tym samym nieudolnie, że Polacy w piłce nożnej nigdy nie będą rozstawiać innych po kątach. I wiem, zaraz powiecie, że kiedyś potrafiliśmy, że 30 lat temu, że Kazimierz Górski. Zgoda, potrafimy czasem nawet i teraz. A to Lech Poznań dokopie miliarderom z Manchesteru City, a to natchniona chwilowym dotknięciem Absolutu reprezentacja ogra Portugalię czy Włochy. Ale to są przypadki potwierdzające tą przysłowiową regułę, bo z Portugalią zremisował nie tak dawno temu i Liechtenstein, a wysoce przeciętna Grecja zdobyła nawet Mistrzostwo Europy. Natomiast w tych złotych dla naszego futbolu latach siedemdziesiątych państw na świecie było o połowę mniej, nikt nie wiedział, co to komercja w sporcie, a w niektórych rejonach naszego globu latały jeszcze ostatnie pterodaktyle. Zresztą, wspomnienia o drużynie Deyny, Laty, Lubańskiego czy Bońka przekazywane są dziś z pokolenia na pokolenie z tak romantyczną manierą, że jeszcze kilka lat i nikt z potomnych nie uwierzy, ze miały one więcej wspólnego z rzeczywistością niż podania o Smoku Wawelskim.

I nie można mieć o to pretensji do nikogo. Dziadkowie opowiadają wnukom jak to drzewiej z naszą piłką bywało, jak w meczu Górnika z Romą decydował rzut monetą i jak ogrywaliśmy Brazylię. A dziatwa słucha z przejęciem i pasją, jak opisów wypraw Kolumba. Piłka nożna zawsze tworzyła legendy i tworzyć je będzie. Niczym w najlepszej formalinie utrwalać przypadki, które w makroskali stają się wyjątkami. Rzeźbić w masowej wyobraźni niekwestionowane szerzej prawidła, w rodzaju tych o "Niemcach, którzy zawsze grają do końca", odpornych na boiskową weryfikację niczym hitlerowskie autostrady na ząb czasu (historia futbolu ostatnich 15 lat jest inkrustowana spektakularnymi porażkami niemieckich zespołów w ostatnich sekundach gry).

Trzeba jednak przyznać, że bez tych magicznych prawideł, bez tych "sprawdzonych" reguł, świat sportowy byłby uboższy (zwłaszcza świat nieuleczalnego statystyka-technokraty jak niżej podpisany). Reguł, których się nie weryfikuje, bo nie ma takiej potrzeby. Nikt nie pyta, dlaczego żadnemu zespołowi nie udało się dwa razy z rzędu zwyciężyć piłkarskiej Ligi Mistrzów. Dlaczego od blisko 30 lat nikt nie potrafi wygrać mistrzostw świata w hokeju będąc ich gospodarzem. Ani dlaczego San Antonio Spurs zdobywają mistrzostwo NBA wyłącznie w latach nieparzystych. Tak po prostu jest. I już.

10. czerwca 2012, 00:25 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

2 komentarze:

mademoiselle Lili pisze...

Kibicować drużynie, która jest mocna, a prawdopodobieństwo wygranej jest duże - to żadne emocje... One pojawiają się wówczas, gdy na zieloną murawę wchodzi reprezentacja, która ostatnimi czasy zaliczała same porażki. Zwłaszcza jeśli rzecz dzieje się u nas - w Polsce. Do tego szczypta nadziei - skład naszej drużyny był naprawdę dobry (zresztą 1 połowa mówi sama za siebie), a zwierzaki (kury, żółwie, psy koty i co tam jeszcze) wróżyły nam zwycięstwo. My lubimy wierzyć, lubimy emocje, lubimy się spotkać z innymi by wspólnie coś przeżywać, lubimy trzymać kciuki ZA NASZYCH, lubimy kiedy coś się dzieje - a ulice wypełnione czerwono-białymi barwami, kibicami, pieśniami: "Polska biało-czerwoni", "Do przodu Polska!!!", to nie codzienność. Taki jest nasz naród i już. Nic więc dziwnego, że zapanował u nas prawdziwy piłkoooooooszaaaaał!

Ogólnie rzecz ujmując, nie sądzę, aby polscy kibice byli rozczarowani i czuli żal. Bo pod żarliwym kibicowaniem kryła się wątpliwość wynikająca z dotychczasowego doświadczenia. Owszem, po każdej porażce nikt nie skacze z radości, bo po takim nakręcaniu się brak zwycięstwa może zaboleć - ale jako naród mamy cudowną umiejętność rekompensacji, co jest zdrowe dla naszego umysłu. W mig wmówimy sobie, że drużyna przeciwna była za mocna, że mimo wszystko mamy remis, że mieliśmy tyle cudownych okazji, że na stadionie było duszno i Grecy lepiej taki klimat znoszą itp.

Być może wszystko to opiera się o kiczowatość i śmieszność, ale równie śmieszna jest ciągła krytyka takich sytuacji (z całym szacunkiem). Przed euro można było z palcem w...eee...nosie przewidzieć, że będziemy 'budować Polskę' na ostatnią chwilę, że Polacy wpadną w szał kibicowania (i ci, co kochają piłkę nożną od lat oraz ci, co kochają ją okazyjnie i nie wiedzą nawet co to spalony-czyli ja), ale można było również przewidzieć, że posypie się fala krytyki wobec wszystkiego, co z euro będzie miało wspólnego.

W ogóle mnie nic nie dziwi - ani 'czyste szaleństwo' wynikające z mistrzostw, ani obrażeni Polacy, którzy mają pretensje, że muszą siedzieć w tej rozwrzeszczanej euro rzeczywistości, słuchać 'koko euro spoko' oraz kupować pieczywo w kształcie piłki i papier toaletowy kibica. To wszystko jest takie polskie :D

bess pisze...

A na wojnie poszedłbyś do armii niemieckiej, czy do polskiej? Piłka nożna=wojna bez rozlewu krwi. Tylko nieliczne jednostki nieprzejawiające żadnych uczuć patriotycznych kibicują drużynom, które po prostu są dobre.