wtorek, 12 sierpnia 2014

"My work is done. Why wait...?"

Tymi słowy zakończył swój pożegnalny list George Eastman, twórca fotograficznego imperium Kodak, który zastrzelił się ponad 80 lat temu.

Dzisiaj powiesił się Robin Williams. Aktor i znany, i znakomity, co współcześnie nieczęsto chodzi w parze. Kinowym profanem już pewnie pozostanę, ale jestem przekonany, że w swojej twórczości nie przekroczył on pewnej granicy brawury, co niestety stało się udziałem kilku innych, też świetnych komików (Jim Carrey to tylko jeden z przykładów). A to, co Williams wyprawiał choćby w "Pani Doubtfire", prosiło się o najgłośniejsze oklaski.

Czy aktor uznał, że jego robota na tym łez padole również jest zakończona, jak ocenił to Eastman, czy może jego desperacki krok to efekt choroby psychicznej lub skutek uzależnień - nigdy się raczej nie dowiemy. Nie w tym rzecz zresztą. Zrozumieć i pojąć wszystkiego się nie da, chociaż niektórzy niezmiernie by chcieli. Suicydologia (nauka o samobójstwach) zna pojęcie efektu Wertera. Można jednak pokusić się o opisanie innego efektu - nazwijmy go roboczo "efektem Leppera". Bo po śmierci szefa Samoobrony okazało się, że w Polsce mamy tysiące speców od samobójstw. Domorosłych rzecz jasna, bo dywagacjom w tym zakresie nie było końca, a wszystkie można było potłuc o kant kuli, taka była ich wartość merytoryczna. Dowodzono nieudolnie acz gromko, że samobójca zawsze zostawia list (jeśli nie zostawił, to niechybnie oznacza, że ktoś mu pomógł przenieść się na łono Abrahama), a w liście zawsze wyjaśnia powód (Edwin Shneidman w grobie się przewraca). Że zawsze (ach, te wielkie kwantyfikatory) zdradza wcześniej swoje zamiary, wysyła sygnały ostrzegawcze. A nawet, że ludzie wieszają się tylko w nocy (nazwisko autorki tej tezy pominę miłosiernym milczeniem).

Po śmierci Robina Williamsa ponownie rozgorzało to, co wcześniej pojawiło się już przy okazji wyznania Justyny Kowalczyk. Tysiące domorosłych klinicystów roztrząsają depresji aspekty wszelakie. Kwestia, czy wśród komediowych aktorów depresja poczyna sobie śmielej i częściej, może i nadawałaby się jeszcze do poważniejszych analiz (aczkolwiek podejrzewam, że więcej jest w tym heurystyki dostępności; a istotność statystyczna takiej korelacji jest żadna). Gdy jednak w poważnym programie publicystycznym, poważny redaktor tonem naiwnego dziecięcia pyta poważnego naukowca: "... ale jak może zachorować na depresję ktoś, kto ma chyba wszystko?" (w domyśle: sukces, karierę, uznanie, pieniądze), wówczas zastanawiam się, jakie są granice głupstw plecionych w mediach i nie tylko (Einstein twierdził ponoć, że granic takich nie ma). Jeśli to zdanie wymyślił sam Kamil Durczok, to - pamiętając o niektórych faktach z jego życiorysu (i nie chodzi tu o nieposprzątany stół) - aż dziw bierze, że tak szybko zapomniał, iż aspektem materialnym i osiągnięciami nie sposób mierzyć życiowego szczęścia. A jeśli napisali mu to tzw. współpracownicy, to pogratulować. Na gorąco po tym "wydarzeniu" przywołałem na Fejsbuku słynną teorię mówiącą, że nieskończona liczba małp, posadzona przed maszynami do pisania, wciskając losowo klawisze, w końcu - w nieskończonej ilości czasu - napisze dzieła zebrane Szekspira. Trawestując pewien dowcip: Szekspir Szekspirem, ale teksty do "Faktów po Faktach" - trzy małpy, dziesięć minut.

W każdym razie nie tylko to jedno zdanko wyrwane z kontekstu, ale większość rozmowy z Jackiem Santorskim utrzymana była w podobnym, tabloidowym tonie, stawiając "Faktowi" i "Super Ekspresowi" poważne wyzwanie. Podziwiam psychologa, że usiedział na miejscu słuchając tego. Bo dalej pozostały już chyba tylko nie zasługujące na jakikolwiek komentarz teksty spod intelektualnej budki z piwem lub z forum Onetu, w rodzaju tych, że bogaczom się w dupach poprzewracało, mają wszystko, a jeszcze im źle, lub że celebryci chorują sobie na depresję bo to teraz modne. Redaktorze Durczok, nie idź tą drogą...

A wracając do Robina Williamsa, wśród wszystkich wielkich słów, jakie dziś padły, wyróżniają się pożegnania najbardziej w słowa ubogie. Amerykańską Akademię Filmową uznawałem zawsze za stowarzyszenie stetryczałych krytyków. Którzy podczas przyznawania tzw. Oscarów kierują się wszystkim, tylko nie tym, czym powinni. Kto by zatem pomyślał, że stać ich na tak wzruszający i ciepły obrazek, jaki umieścili dziś na swoim Twitterze, zamiast oficjalnego elaboratu zaczynającego się na przykład od słów: "Z ubolewaniem żegnamy dziś nieodżałowanego...". Pomysłowy (Robin Williams podkładał głos w disnejowskim filmie "Alladyn"), nie wpadający w banał ani w nadmierny patos, a jeśli trochę nawet przesłodzony, to co w tym złego? Ostatecznie, kiedy zjeść tabliczkę czekolady jeśli nie wtedy, gdy jest nam smutno...?


12. sierpnia 2014, 23:19 DST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: