sobota, 9 stycznia 2016

o roku ów!

Sytuacja społeczno-polityczna za oknami aż prosi się o teksty w nurcie "aszdziennikowej" fiction, a ja paradoksalnie nie mam aktualnie na tę stylistykę pomysłów. Zresztą, przełom roku to akuratniejszy czas na mniej i bardziej egzaltowane podsumowania minionych dwunastu miesięcy. Te w sferze kultury zawsze wywołują u mnie podejrzenia o podwójną pretensjonalność ich autorów. Nie sposób przecież obejrzeć/przeczytać/wysłuchać wszystkich filmów/książek/płyt/dzieł pozostałych najróżniejszego autoramentu, jakie się w danym roku ukazały. Nie sposób też wyzbyć się do cna wszystkich pokładów subiektywizmu (by nie przywoływać myślicieli, którzy na gruncie filozofii dowodzili, że to wręcz fizycznie niemożliwe). Bezcelowe jest jednak drążenie, ile książek przeczytali autorzy rankingu "10 najlepszych książek 2015 roku" w medium dowolnym, i w związku z tym stawianie pytań na ile rzetelny jest ich ranking, skoro nie obejmuje całości materii (nie uwierzę, że przeczytali wszystkie wydane). W gatunku zabaw umysłowych pozostaje wyobrażanie sobie hipotetycznej sytuacji, jak to po fakcie (czyli po opublikowaniu rankingu) jednemu z jego twórców wpada w ręce książka, która ukazała się w roku rzeczonym, a która tym rankingiem teraz poważnie chwieje...

Blog z definicji subiektywizmem przesiąka tak, że wirtualny papier na którym spisane są niniejsze słowa należałoby suszyć przynajmniej raz w tygodniu. Dlatego jest idyllicznie wręcz wolny od przytoczonych wyżej dylematów. Co więcej, autor bloga może sobie aspirować do czego mu się żywnie podoba, a powszechnie przyjęte założenie, że bloger pisze sobie tylko "internetowy pamiętnik", broni go od wszystkich zarzutów o jakiekolwiek uzurpatorstwo. Oczywiście, tej władzy która teraz jest, zapewne niespecjalnie taki stan rzeczy się podoba. I być może wskrzeszą stary pomysł, aby każdy blog traktować jak gazetę drukowaną, a co za tym idzie - nad każdym blogerem ustanowić nadredaktora pilnującego, ale zanim do tego dojdzie, to jeszcze trochę członków zarządów i rad nadzorczych nad Wisłą popłynie. A gdy wreszcie moją pisaninę będzie cenzu... pardon... redagował merytoryczny opiekun z "Frondy Lux", zacznę składać zdania tak, żeby nikt nie zrozumiał. Joycem się oczywiście (jeszcze) nie tytułuję, a strata dla ogółu będzie i tak niewielka.

Tymczasem mam ochotę stworzyć ranking czegoś, na czym niespecjalnie się znam, ale co jest mi szczególnie bliskie. Pod względem pierwszego warunku, nie odbiegam znacznie od wielu autorów medialnych podsumowań, a drugi warunek, niczym pani Ordonówna, mi wszystko wybaczy.

Rok 2015 był na fińskim rynku muzycznym okresem wyjątkowym. Oto bowiem już dawno się nie zdarzyło, aby w jednym roku nowe albumy wydali niemal wszyscy giganci tamtej sceny, zespoły które dźwignęły fińską muzykę na ponadlokalny poziom, ludzie którzy osiągnęli sukces w Europie, a niektórzy i na świecie, mimo że to, co grają, nie jest kierowane do stacji radiowych i nie schlebia gustom (ależ to śliczna fraza) najbardziej masowego widza. Zachwycamy się bowiem casusem naszego Behemotha czy Vadera, które grają wprawdzie coś, czego nikt nie rozumie, ale mają rzesze fanów na całym świecie. Gdy tymczasem po drugiej stronie Bałtyku leży sobie państwo o ośmiokrotnie mniejszej od Polski liczbie ludności, gdzie tych zespołów podbijających płytowe półki i koncertowe sale all over the world, są całkiem pokaźne dziesiątki. I właśnie tak się teraz wydarzyło, że większość z owych eksportowych fińskich produktów, w 2015 roku nagrało nowe materiały. Amorphis, Nightwish, Children of Bodom, Ensiferum, Stratovarius czy Waltari sprzedały na świecie pewnie kilkakrotnie więcej krążków niż ich ojczyzna liczy mieszkańców, a przede wszystkim otworzyły drzwi dla swoich następców. Z istniejących jeszcze (czyli nie rozwiązanych) grup, zabrakło w minionym roku nowych płyt zaledwie kilku wybijających się grup. Przede wszystkim największej sensacji ostatnich lat czyli Ghost Brigade (bodaj najbardziej dojrzałego aktualnie zespołu z Kraju Tysiąca Jezior; może tylko Amorphis mógłby się z nimi równać); zabrakło jeszcze Finntrolla, Amoral, Wintersun (na ich kolejne dokonania trzeba będzie pewnie czekać dłużej niż na "Chinese Democracy" Guns'n'Roses, ale nic to) i już bardziej skierowanych do masowego odbiorcy HIM, The Rasmus, The 69 Eyes, Sunrise Avenue czy Lordi.

Kogo zatem stać było na odkrywcze pomysły, a kto tylko odcinał kupony od minionych sukcesów?

10. Ensiferum - "One Man Army" (Metal Blade, styczeń 2015)
Trawestując stary mem, Ensiferum skończyło się na "From Afar", czyli ponad sześć lat temu. Trochę przykro, bo stało się to jakby samo z siebie. Ani nie było większych roszad w składzie, ani żadnemu z liderów nie ukazał się w przypływie mocy twórczej Chrystus czy Hitler (jak to niektórym wybitnym muzykom w tamtym rejonie się przytrafiało). Wygląda więc na to, że Markus Toivonen i jego koledzy się twórczo wypalili. Po wspomnianym "From Afar", które zmuszało do szukania godzinami własnej szczęki na podłodze, było jeszcze "Unsung Heroes" - coś na granicy pomiędzy "przyzwoite" a "przeciętne", ale "One Man Army", mimo podniosłej - jak zwykle - oprawy, jest po prostu dość słabą płytą. Szkoda.

9. Waltari - "You Are Waltari" (Rodeostar Records, luty 2015)
O Waltari można by napisać niejedną książkę i jedna, zdaje się, już powstała. W trzech słowach: najbardziej zwariowany zespół świata, który w okresie niemal 30 lat na scenie zdążył już wymieszać ze sobą wszystkie (sic!) istniejące gatunki muzyczne i wymyślić do tego jeszcze kilka własnych. Co jednak równie istotne, nigdy nie brakowało im także pozamuzycznych pomysłów. Na najnowszej płycie też ich nie brakuje: od tytułu płyty (który wydaje się hołdem dla fanów), przez okładkę (na której Kartsy wygląda jak milion dolarów po denominacji) i fakt zatrudnienia aż czterech gitarzystów, aż po występ w teledysku do "Only The Truth" legendy filmów porno - Rona Jeremy'ego (i to w jakiej roli!). A muzycznie jest tak sobie. Są dobre momenty, chociaż wolę ostatnie solowe projekty Kartsy'ego. A te zwariowane pomysły też zresztą jakieś 15-20 lat temu były jakby bardziej zwariowane.

8. Children Of Bodom - "I Worship Chaos" (Nuclear Blast, październik 2015)
Może to i najostrzejsza ich płyta od lat, jak głosiły recenzje. Może zwolnienie drugiego gitarzysty i fakt, że Alexi Laiho wziął na siebie całą robotę w tej kwestii nawet wyszło grupie na dobre, jak twierdzą niektórzy. Ja do obiektywności w temacie kultury i sztuki nigdy nie aspirowałem, ale w przypadku "Dzieciaków" nie ma mowy nawet o jej szczypcie. Jeśli bowiem pierwszą usłyszaną metalową płytą było "Follow The Reaper", jeśli kilka lat później zakochało się w każdym dźwięku z "Hate Crew Deathroll", jeśli na cały regulator słuchało się swego czasu początku "Living Dead Beat", to już wszystko później, czegokolwiek by nie stworzyli, będzie "nie takie jak kiedyś". Mimo, że najnowsze dzieło jest naprawdę solidne.

7. Stratovarius - "Eternal" (Edel, wrzesień 2015)
Oni z kolei przeżywają już nie drugą, a trzecią albo i czwartą młodość. Z najodleglejszych początków grupy nie ma już nie tylko nikogo z muzyków, ale nawet nazwy i stylu. Najstarszy stażem jest chyba Kotipelto, który przyszedł przed nagraniem czwartego albumu. "Eternal" jest piętnasty. W międzyczasie, jak w dobrym hollywoodzkim filmie, zespół zaliczył bodaj wszystkie życiowe zakręty i koleje losu. W tej sytuacji sukcesem byłoby już to, gdyby grali tak, że dałoby się tego słuchać bez większego bólu zębów. A oni grają znacznie lepiej. Poprzednia płyta ("Nemesis") była wręcz rewelacyjna. "Eternal" jest jednak małym zwrotem, jakby ukłonem w stronę czasów Tolkkiego. Nie jest to złe, produkcja jest świetna, słucha się lekko, łatwo i przyjemnie, wolałem jednak chyba, aby nadal kroczyli drogą brzmieniowych eksperymentów z trzech poprzednich albumów.

6. Nightwish - "Endless Forms Most Beautiful"  (Nuclear Blast, marzec 2015)
Krytycy przyjęli rzecz entuzjastycznie, ja - znacznie gorzej. Chociaż to nie jest zła płyta, skądże! Momentami jest znakomita, przynajmniej połowa ścieżek to przeboje z miejsca, po pierwszym przesłuchaniu ("Elan", "My Walden", "Alpenglow", "Shudder Before The Beautiful"). Problem jednak w tym, że Tuomas Holopainen poprzednimi dokonaniami zawiesił sobie poprzeczkę tak wysoko, że nawet ktoś o jego skali geniuszu, zaczął mieć problem, aby ją przeskoczyć bez wyrżnięcia głową w szklany sufit. Pies pogrzebany mówi, że najnowszy album to nie jest krok naprzód. Że niektóre pomysły aż kłują w oczy wtórnością (vide zamykający album, kilkunastominutowy kombajn). Pytanie tylko, czy na ścieżce, którą obrał Tuomas jest jeszcze możliwość wymyślenia czegokolwiek nowatorskiego, zrobienia jakiegokolwiek kroku do przodu...? Ten album dowodzi, że nie, ale jeśli wbrew temu jednak jest jeszcze jakiś proch do wymyślenia, to właśnie ten facet go wymyśli.

5. Wolfheart - "Shadow World" (Spinefarm, sierpień 2015)
Wolfheart ma, wbrew słowo i intencjom lidera i założyciela, jedno proste zadanie. Koić smutek po nieodżałowanym Before The Dawn. I wprawdzie nie ma już unikalnego, niedoścignionego przenikania się wokali Tuomasa i Larsa (bo nie ma Larsa), ale dźwięki są podobne. A niektórym, jak niżej podpisany, to w dużym stopniu wystarcza. Chociaż ani muzyka Wolfheart, ani płyta (ani nawet nazwa) odkrywcze nie są, to charyzma i techniczne umiejętności Tuomasa robią tak zwaną różnicę. Mi się tego bardzo dobrze słucha. Wam jednak nie daję gwarancji.

4. Swallow The Sun - "Songs From The North I, II i III"  (Century Media, listopad 2015)
Jaką trzeba mieć pewność siebie (albo tupet), żeby w tych czasach, gdzie gros płyt trwa krócej niż szkolna lekcja, a do radia nie ma szans przedostać się cokolwiek, co trwa dłużej niż cztery minuty, nagrać album potrójny. Niemal trzy bite godziny muzyki! W dodatku z pomysłem, bo każda odsłona trochę się od pozostałych różni stylem i przesłaniem. Chociaż oczywiście o większych zaskoczeniach nie może być mowy. Swallow The Sun to nadal niedoścignieni mistrzowie melancholii, Mikko Kotamaki nadal śpiewa tak, że ludzie z depresją powinni unikać jego głosu jak ognia. Jeśli komuś spodobała się którakolwiek z poprzednich płyt STS, spodoba się i najnowsza. Aczkolwiek ocierające się niemal o akustyczne granie "Pray For The Winds To Come" (nawiasem mówiąc, jedna z najciekawszych pozycji w albumie), to strona, od jakiej wcześniej panów z STS nie znaliśmy.

3. The Man-Eating Tree - "In The Absence Of Light"  (Ranka Kustannus, luty 2015)
Ależ to jest zaskoczenie! Zespół, jakich obecnie jest na pęczki, a w Finlandii to i na całe stragany, nagrał znakomity album. Tym większe brawa, że nie jest to debiut, a płyta bodaj czwarta, gdy pewne symptomy braku kreatywności lubią się już uwidaczniać. Grupy nie tworzą wprawdzie ludzie znikąd. Za perkusją zasiada Vesa Ranta - prywatnie zdolny grafik komputerowy, szerzej jednak znany z faktu tworzenia przez lata jednego z fińskich zespołów wszech czasów, legendarnego Sentenced. Z kolei za gitary odpowiada Janne Markus, wcześniej współpracujący z wokalistą Sentenced Ville Laihialą w całkiem dobrze przyjętym projekcie pod nazwą Poisonblack. Man-Eating Tree muzycznej Ameryki nie odkrywa. Coś dla siebie znajdą tu i fani Sentenced, i niemal wszystkich zespołów spod znaku melodyjnego metalu z fińskiej grządki. A przebojowy "Death Parade" przypomniał mi nawet dokonania zapomnianego już chyba Suburban Tribe.

2. Amorphis - "Under The Red Cloud"  (Nuclear Blast, wrzesień 2015)
To powinno być miejsce pierwsze, ale Esa Holopainen i jego drużyna mieli pecha nagrać ten album w roku, w którym twórczo uaktywnił się Jani Liimatainen, o czym poniżej. Amorphis też przeżywa trzecią młodość, ale jeszcze wznioślej niż wzmiankowany Stratovarius. Ich dojrzałość, pewność siebie, dopracowanie stylu, pomysły - trudno znaleźć słowa uznania. Ćwierć wieku na scenie, trzeci wokalista, dwunasta płyta, a niewiele pomyliłbym się, gdybym zaryzykował stwierdzenie, że nigdy nie grali lepiej niż dziś. Owszem, jak niemal każdy zespół mieli w karierze zakręty, ale pokażcie mi tego, kto wyszedł z nich bardziej wzmocniony niż Amorphis. Tomi Joutsen jest losem na loterii wygranym przez Esę H., wokalną ekstraklasą w skali światowej (a ja kiedyś płakałem po Pasim Koskinenie...). Najnowsze dzieło jest za to jeszcze bardziej dopracowaną wersją "Circle", którą obwołałem przecież płytą 2013 roku. Zaczyna się marzycielską melodią i wprowadza słuchacza w taki stan, który trudno opisać słowami. Delicje, po prostu delicje i tyle w tym temacie.

1. Cain's Offering - "Stormcrow"  (Frontiers Records, maj 2015)
Napisać, że Jani Liimatainen jest genialnym kompozytorem (i gitarzystą zresztą też) będzie banalnie naiwne, niczym wypracowanie wziętego gimnazjalisty, ale co można poradzić na fakt, że to prawda. Czegokolwiek się facet nie dotknie, zamienia się w czyste złoto. Lista zespołów, które spadły z piedestału w otchłań gdy tylko Jani je opuścił, jest długa niczym paragon z "Biedronki" (by na Sonacie Arctica i Altarii poprzestać). Długo wydawało się, że Cain's Offering będzie jednorazowym wystrzałem, że na wydanym w 2009 roku "Gather The Faithful" kariera tego projektu rozpocznie się i zamknie zarazem. Tym większe było zaskoczenie, że "Stromcrow" w ogóle przyszedł na świat. Na płycie zaskoczenia już być nie mogło. Jani potwierdza, że nie ma w tej chwili konkurencji. Tworzy swój własny, niedościgniony, dopracowany w każdym calu styl. Płyta jest perfekcyjna od pierwszej do ostatniej sekundy, produkcja powala na kolana. Pod względem melodii, energii, przebojowości, warstwy tekstowej, w stosunku do znakomitego przecież debiutu grupy, "Stormcrow" jest milowym krokiem naprzód. Nie jest to ani styl Stratovariusa, ani Sonaty czy Altarii. Z każdego z tych zespołów Jani wziął to, co najlepsze, niczym te dwa herbaciane listki z samego czubka krzewu, doprawił rzecz własnym, ponadczasowym, talentem, i tym właśnie jest "Stormcrow" (skoro już podejmuję się jakiegokolwiek opisu słowami, choć to z góry skazane na klęskę). Nawet ludziom "uczulonym" na wokal Kotipelto, których przecież nie brakuje, rzecz powinna się spodobać. Wziętym fanom, jak niżej podpisany, taki na przykład "On The Shore" może wręcz wycisnąć z oczu łzy. O obiektywności, jak wspomniałem wyżej kilkukrotnie, nie może być mowy, ale dla mnie to będzie pewnie album dekady. Chyba, że przed jej końcem Liimatainen jeszcze coś wyczaruje...

9. stycznia 2016, 23:07 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Czarna magia