poniedziałek, 9 lipca 2012

i co z tego ?

Naukowcy prawdopodobnie udowodnili istnienie (a nie "odkryli") tzw. bozonu Higgsa (chyba, że okaże się, iż tym razem znowu gołąb wrzucił do maszyny kawałek bagietki). W mediach ogłasza się "naukowy przełom", chociaż szary człowiek nie ma tak naprawdę pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, a fizyka kojarzy mu się jedynie z traumatycznymi przeżyciami w szkolnych czasach. I byłaby to naprawdę idealna okazja, żeby trochę tej traumy zredukować, przykryć opisami, które pokazywałyby, że jednak fizyka może być pasjonująca. Niestety, czytam gazetowy wywiad z fizykiem z UW i już drugie pytanie dziennikarza brzmi: "Czy ma to (...) jakieś zastosowanie praktyczne?"...

Kult praktycznego zastosowania jest już naprawdę irytujący. Żeby spekulować o praktycznym zastosowaniu trzeba najpierw coś na ten temat wiedzieć. Rozumiem, że artykuł w popularnej prasie to nie rozprawa naukowa, ale zasada powinna być chyba podobna - najpierw opisujemy zjawisko, a potem jego praktyczne implikacje. Ludzie tymczasem nie mają kolorowego pojęcia co to jest ten bozon i po co on komu, ale głośno pytają: "A do czego się to przyda? Co z tego będziemy mieć?". I gdy usłyszą, że na razie nie wiadomo, stwierdzą często: "Eee, to do dupy takie odkrycie...".

Gdy ponad sto lat temu Hertz wpatrywał się w błyszczące obwody, pewnie nawet nie podejrzewał, że kiedyś za pomocą tego wynalazku będzie sobie można posłuchać Piotra Rubika w domowych pieleszach. Gdy jeszcze wcześniej Newton oberwał jabłkiem z brytyjskiego drzewa, zapewne nie myślał o praktycznych zastosowaniach zasady grawitacji, tylko cieszył się, że odkrył brakujące ogniwo w teorii, która wyjaśnia połowę zjawisk na Ziemi i w Kosmosie. A jak to wykorzystać, to jeszcze będzie czas pomyśleć. Kiedyś ludzie cieszyli się z pomnażania wiedzy o rzeczywistości, z faktu, że poznali coś nowego. Dziś pytają, co będą z tego mieć. Celowo trochę przesadzam, ale podejrzewam, że gdyby wybitni nobliści, wynalazcy o których czytamy w książkach mieli nieprzyjemność żyć w dzisiejszym świecie, musieliby przedstawić jakieś gwarancje użyteczności w praktyce dla swojego przewidywanego odkrycia. Gdyby nie potrafili - pewnie nie dostaliby środków na badania. I żylibyśmy dziś jak za króla Ćwieczka. W sens masowej produkcji komputerów eksperci kiedyś też wątpili... A o przypadkowych odkryciach (vide penicylina), bez których teraz nie wyobrażamy sobie życia, nawet nie wspominam.

Zaraza, która się w ten sposób objawia, rozprzestrzenia się z prędkością światła. Najlepiej widać to na przykładzie współczesnego Uniwersytetu, który co niektórzy chcieliby jak najszybciej przekształcić w Wyższą Szkołę Zawodową. Celują w tym tak zwani pracodawcy (czyli właściwie kto? oni się gdzieś spotykają, uzgadniają wspólne stanowisko?), którzy co rusz ronią w mediach łzy, że absolwenci szkół wyższych mają zbyt mało praktycznych umiejętności. Cóż, jak chcą pracownika co ma wyłącznie praktyczne umiejętności, to szukają go pod złym adresem - polecałbym im ustawić się pod drzwiami szkoły zawodowej właśnie. Z tym, że pod tymi drzwiami często pustki szczere... Czemu winni są właśnie owi pracodawcy, którzy jakieś 10 lat temu w tych samych mediach truli, że wyższe wykształcenie wydatnie zwiększa szanse na dobrą pracę. To nic zaskakującego, że się uczniowie przestraszyli i z zawodówek ich wymiotło na rzecz przeróżnych Alma Mater. Tymczasem ci pracodawcy powinni przecież wiedzieć (a może ich przeceniam...), że uniwersytet (z łaciny: universitas - ogół) daje wszechstronną wiedzę, a nie konkretną umiejętność, więc skoro zależy im na praktycznie przygotowanym pracowniku, to z absolwenta takiej uczelni pożytku mieć nie będą.

Nie kwestionuję znaczenia praktycznych umiejętności w ręku absolwenta wyższej uczelni, wręcz przeciwnie. Nie podoba mi się natomiast, że współcześnie robi się z nich bożka, złotego cielca. Że pracodawca podczas interwju pyta kandydata do roboty: "Co pan umie?". No, k***a, śpiewać, strzelać z wiatrówki i składać samoloty z papieru... Co to, przesłuchanie do "Mam Talent"? Gość ma dyplom wyższej uczelni, więc wiadomo czego od niego oczekiwać. Że ma wszechstronną, szeroką wiedzę, odpowiedni poziom inteligencji i takie przygotowanie, które pozwoli mu szybko i bezboleśnie nauczyć się - pod okiem doświadczonego pracownika - specyfiki i konkretnych działań, jakie są niezbędne na stanowisku na jakie aplikuje. Absolwent Uniwersytetu to nie jest - za przeproszeniem - robol w fabryce, który potrafi wykonywać tylko jeden, powtarzalny zakres czynności. Takie kwalifikacje przydają się przy rutynowej pracy. W sytuacji niestandardowej, gdy się wydarzy coś spoza rutyny, trzeba się odwołać właśnie do wiedzy, do teorii, żeby temu zaradzić. Jak chirurg, który taśmowo kroi ludziom wyrostki. Tysiąc razy jest to rutynowa operacja, za tysiąc pierwszym przypadkowo naruszy pacjentowi coś innego, naczynie jakieś albo organ. I wówczas musi znać teorię, żeby wiedzieć co przeciął i co z tym teraz zrobić. A obawiam się, że hodujemy teraz takich absolwentów, którzy w tego typu sytuacji powiedzą: "Nie wiem, ja się znam na wycinaniu wyrostków".

Znowu przesadzam? Jasne, że tak. Ale jak w takim razie tłumaczyć zapisy ministerialnego skryptu dla nauczycieli akademickich, którzy mają przygotować nowe programy kształcenia na studiach "zgodne z wymaganiami wynikającymi z Krajowych Ram Kwalifikacji dla Szkolnictwa Wyższego"? Można tam przeczytać m.in.: "Definiowane przez uczelnię efekty kształcenia nie powinny odzwierciedlać oczekiwań i ambicji kadry, lecz realne możliwości osiągnięcia tych efektów przez najsłabszego studenta, który powinien uzyskać dyplom poświadczający uzyskanie kwalifikacji pierwszego lub drugiego stopnia" (podkreślenia własne). Wybierzecie się do lekarza, który wprawdzie był najsłabszy na roku, ale "osiągnął efekty kształcenia" i uzyskał dyplom? Pozwolicie takiemu architektowi zaprojektować dom?

Tak właśnie P.T. Pracodawcy przekształcają uniwersytety na swoją modłę. Liczą się kwalifikacje, umiejętności, certyfikaty, a nie wiedza. Podobno ktoś jeszcze na świecie czyta książki, ale skoro ostatnio zbankrutowały Ossolineum i PIW, to wcale nie jest to takie pewne. Jakiś czas temu Polskę obiegła informacja, że włamano się do biblioteki w Rybniku. Skradzione zostały nie dzieła Mickiewicza, Tołstoja czy choćby Salingera. Zniknęły książki na temat historii sportu żużlowego na Śląsku. Może był jakiś konkurs z wiedzy o żużlu...? Z nagrodami. Zawsze to łatwiej niż zaprenumerować "Tygodnik Żużlowy".

Anegdota głosi, że pewnego razu do gabinetu XIX-wiecznego fizyka i chemika Mikołaja Beketowa wbiegł służący, krzycząc:
- Profesorze! W pana bibliotece są złodzieje!
Uczony miał wówczas oderwać się od obliczeń i spokojnie zapytać:
- A co czytają?

Ja chcę wehikuł czasu...

9. lipca 2012, 16:44 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: