sobota, 2 listopada 2013

i popiołem, i cieniem...

Cytowanie samego siebie jest przypadłością wyjątkowo żałosną i porównywalną  - w tej materii - chyba tylko z "lajkowaniem" własnych postów na Fejsbuku. Niemniej jednak, co pewien czas ktoś o większym ode mnie posłuchu wyrazi dokładnie to, o czym kiedyś już sam napisałem. I nie zaprzeczę, że odczuwam wówczas coś w rodzaju dzikiej satysfakcji. Prawdopodobnie z tego, że moje sądy nie są jeszcze tak oderwane od rzeczywistości, jak by mi się zdawało. Aż by się chciało zwrócić na to uwagę, podlinkować odpowiedni fragment, ale... no właśnie... cytowanie samego siebie...

Po uroczystości przyznania tegorocznych nagród Nike (uwaga dla nie czytających, czyli około 60 % społeczeństwa - to takie krajowe wyróżnienia literackie, a nie nagrody dla producentów sprzętu sportowego), pewna osoba wypowiedziała się w te słowa: "Nominuje się i nagradza zazwyczaj książki bardzo określonego koloru i od kilku lat to kolor szaro-czarny. Gwałcenie dzieci, kobiet, bicie i znęcanie się, grzebanie w najciemniejszych zakamarkach zboczeń i ludzkich dramatów ma moc poruszającą". I dalej: "Dotyczy to także filmów czy fotografii. Od kilku lat nagradza się to, co naznaczone mesjanizmem, martyrologią, babraniem się w nieszczęściach. Nie twierdzę, że to złe, bo to też kawałek życia. Ale jeśli taka tematyka zaczyna przeważać, to coś jest z nami nie halo. (...) Następców Skaldów czy Wojciecha Młynarskiego nie widzę, za to w muzyce czy literaturze od metra jest tych, którzy twierdzą, że wszystko jest do dupy".

Alleluja! Przecież ja dokładnie o tym samym, z tym że w odniesieniu do fotografii, pisałem już prawie trzy lata temu. Że na konkursowej wystawie World Press Photo trzeba przedzierać się przez odmęty wojen, kataklizmów i ludzkich nieszczęść. Atmosfera jest tam tak gęsta, że gdyby ktoś wystrzelił z rewolweru, to pocisk powinien zatrzymać się w miejscu. A bywają i takie edycje, że przy wyjściu powinien dyżurować psycholog oraz farmaceuta z dawką fluoksetyny (ksywa: Prozac) wliczoną w cenę biletu. Ludzie na krawędzi życia, rany postrzałowe, miasteczka zrównane z ziemią, codzienność na wojnie, nieuleczalne choroby obficie wypisane na całym ciele, ręka, noga, nos na ścianie... Zgoda, to też się dzieje na świecie, ale czy nie ma innych świetnych fotografii prasowych? Tak jakby istniała jakaś nieformalna reguła, że warunkiem uhonorowania przez tzw. Kapitułę, jest ciężki balast emocjonalny przymocowany do zdjęcia grubymi nićmi. Widziałem wszystkie wystawy WPF od ośmiu lat i nie potrafię sobie przypomnieć fotografii z pierwszą nagrodą, która by przedstawiała wydarzenie radosne lub przynajmniej neutralne...

Pisałem wówczas o fotografii, bo na tym się znam - w bezczelnej subiektywności - najlepiej. Na literaturze nie zjadłem jakichkolwiek zębów (mimo, że czytam nałogowo), w kinematografii rozeznanie mam jeszcze mniejsze. Ale opisywana tendencja jest tak wyraźna, że w tych dziedzinach kultury i sztuki nie zauważyłby jej chyba tylko wyjątkowo odporny na rzeczywistość troglodyta. Przykład pierwszy z brzegu - najgłośniejsze, najczęściej nagradzane filmy polskie ostatnich lat. Obwołane filmem roku 2013 dzieło pt. "Ida" - fabuła krąży mniej więcej wokół tragedii Żydów. Najsłynniejszy film roku ubiegłego - "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego - opowiada również o tragedii Żydów. A nasz kandydat do Oscara sprzed dwóch lat - "W ciemności" Agnieszki Holland - dla odmiany jest o... tragedii Żydów. Żadnego z tych filmów nie widziałem, ale też nie oceniam tutaj ich artystycznej jakości, być może są to nawet dzieła wybitne. Interesuje mnie tylko zarys ich fabuły, jaki problem poruszają, czego dotykają, o czym starają się opowiedzieć. I żeby też nie było, że mam cokolwiek do Żydów - mogę rzucać garściami tytuły polskich filmów, które zostały wspaniale przyjęte przez krytyków i obsypane nagrodami, a w których scenariuszach jest czarniej niż w kopalni węgla kamiennego. "Dom zły", "Róża", "Sala samobójców" (NB. ten akurat widziałem - wielkie kino!), "Jesteś bogiem", "Plac Zbawiciela", "Układ zamknięty"...

Cytowana w drugim akapicie osoba, po swojej wypowiedzi natychmiast spotkała się z kontrą Bardzo Ważnego Literata, że ona to by chciała czytać jedynie wesołe, różowe historyjki, opisujące infantylnie wyidealizowany świat. I że krytycy to nie są wbrew porównaniu tej osoby Dementorzy, których razi każdy promień światła i optymizmu. Wręcz przeciwnie nawet, a o nagrodach i wyróżnieniach nie decyduje - jak by się komuś naiwnie wydawało - moda na mrok, tylko jakość tekstu.

Chwała zatem P.T. Jurorom Nagród Wszelakich, że są tacy obiektywni i nieuprzedzeni. Tylko się cieszyć, że mamy takich profesjonalnych krytyków. Jednak kluczowej wątpliwości Bardzo Ważny Literat nie rozjaśnił. Bo czy brak nagród dla książek jaśniejszych, nie tarzających się w ludzkich dramatach jak uczestnik Przystanku Woodstock w błocie pod sceną, oznacza, że w Polsce nikt nie potrafi dobrze pisać innych książek niż te o nieszczęściach najczarniejszych? Przy tylu setkach pisarzy, poetów? W kraju, gdzie zdecydowana większość laureatów Nobla to literaci? Ja mam uwierzyć, że książki - nazwijmy je roboczo - "optymistyczne", są tak słabe, nie mają żadnej szansy konkurować z tymi o koszmarach i tragediach?

Nie, nie przekona mnie pan BWL, że wszystko w tej materii pływa w perfekcyjnie obiektywnym sosie. I nie mam na myśli żadnego spisku, żadnej tajemnej zmowy, podług której ten, kto pisze pozytywnie będzie objęty ostracyzmem, obłożony infamią i z nagród może liczyć ewentualnie jedynie na Nagrodę Darwina. Chodzi mi raczej o pewien sposób myślenia, który przekłada się potem na preferencje w przyznawaniu wszelakich wyróżnień. Styl myślenia, według którego Wielkie Dzieło - upraszczając - nie może być o czymś radosnym, pozytywnym, bo to jakoś tak nie wypada. Wielkie Dzieło musi mieć tą ciemną moc, musi nosić w sobie taki ciężar, że przed czytaniem najlepiej byłoby założyć na siebie ten skórzany pas, jaki noszą ciężarowcy. Zwykłe sprawy, choćby i najlepiej opisane, nie mogą - z definicji - poruszać i zachwycać, właśnie dlatego, że są zwykłe. I wbrew tym okrągłym zdaniom, iż decyduje jakość, a nie tematyka podejrzewam, że jeszcze kilkanaście lat takiej niepisanej selekcji, a literaturę (i inne sztuki) dopadnie nieodwracalna schizma. Cokolwiek, co będzie chciało aspirować do miana ambitnego dokonania będzie musiało być czarne jak heban w kotle smoły i tak depresyjne, że Morze Martwe zzielenieje z zazdrości.

I nie oznacza to, że takie książki, filmy, fotografie nie mają prawa powstawać. Bynajmniej - są bardzo ważne i bardzo potrzebne. Ale - jak napisał kiedyś w jednej ze swoich piosenek Adam Nowak - "ile można pamiętać, że zmienimy się w pył"...

2. listopada 2013, 22:34 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

PS. Autorką obficie cytowanych słów na początku tekstu jest Małgorzata Kalicińska - twórczyni sagi "Dom nad rozlewiskiem", uważanej za jedną z najbardziej kiczowatych powieści, jakie powstały w tym kraju. Nie zdradziłem tej informacji od razu, aby Czytelnik nie sugerował się osobą autora cytatu, tylko skupił na jego treści. Nie tylko w Polsce jest tak, że za bardzo koncentrujemy się na tym, kto coś powiedział i przez pryzmat tej wiedzy dokonujemy oceny usłyszanych słów. Jeśli usta otworzy dla przykładu Paulo Coelho, to z góry zakładamy, że cokolwiek powie, będzie to egzaltowana bzdura (osobną kwestią jest, że często takie założenie się sprawdza...). Jeśli natomiast mówi (tu należy wstawić personalia Aktualnego Autorytetu), to nawet jeśli by czytał książkę telefoniczną i tak spotka się to z podziwem szeroko otwartych ust.

Brak komentarzy: