poniedziałek, 13 grudnia 2010

Gniot-Pres-Foto

Gdy nieco ponad rok temu Kuba Wojewódzki grzmiał zza sędziowskiego stolika programu "Mam Talent!", że Polacy mają beznadziejny gust, nie było w tym na pozór bulwersującym stwierdzeniu właściwie nic odkrywczego. Że co? Że nie miał racji? Że Was obraził? Przepraszam bardzo. Mogę z miejsca obalić każdy krążący o Polakach stereotyp, czy to pozytywny, czy negatywny. Że Polacy są mądrzy po szkodzie, że potrafią latać nawet na drzwiach od stodoły (podejrzewam, że Tu-154 M jest technicznie nieco bardziej zaawansowany, a jednak spadł), że potrafią pić wódkę (jestem najbardziej spektakularnym zaprzeczeniem tej tezy), że potrafią tak w ogóle. Mogę obalić każdy, ale nie ten, że Polacy - in general - mają fatalny gust. To nie stereotyp, to niestety prawda.

Żeby nie szukać daleko. Ostatnią edycję wspomnianego "Mam Talent!" wygrywa dziewczynka śpiewająca piosenki starsze niż dąb Bartek, a w międzyczasie ze łzami w oczach zarzekająca się, że za ewentualną wygraną postawi nowy dom ubogim rodzicom. W edycji poprzedniej na podium znaleźli się: sentymentalny akordeonista, który także obficie wylewał łzy podczas występów, oraz Filipińczyk, który na każdym kroku podkreślał, że pieniądze za zwycięstwo pozwolą mu kupić bilet na podróż do Ojczyzny i spełnią marzenie jego córek, które nigdy nie spotkały dziadków. Akurat w tych przypadkach Rodacy wykazują niebezpieczną tendencję do używania emocji tam, gdzie używać ich po prostu nie wolno i może to być pewna okoliczność łagodząca, ale nadal nie usprawiedliwia grzechu głównego, jakim jest nasz koszmarny gust narodowy.

Pewien opolski felietonista opisywał, że gdy w 2009 roku Hertha Mueller otrzymała literacką Nagrodę Nobla, udał się on do pobliskiego EMPiK-u w celu zapoznania się z twórczością pisarki. Od miłego sprzedawcy usłyszał jednak, iż żadnej pozycji noblistki nie ma "na stanie", ewentualnie można sporządzić specjalne zamówienie, bo szkoda miejsca na półkach na książkę, którą kupi jedna czy dwie osoby. Ów felietonista nie omieszkał kąśliwie nadmienić, że rozmowa ze sprzedawcą prowadzona była obok regałów, które aż uginały się pod setkami egzemplarzy "Domu nad rozlewiskiem" tudzież "Zmierzchu". I podobnie jest w innych dziedzinach. Film? Ambitne produkcje często nie wchodzą w ogóle do kin w naszym kraju, gdyż operator potrzebuje mieć wolną salę, aby od świtu do nocy wyświetlana tam była sto czterdziesta siódma część "Piły", ewentualnie rodzima "komedia", w której obowiązkowo występuje ktoś z trójki: Karolak, Kot, Szyc. Muzyka? Każdego roku pojawiają się dwa lub trzy albumy, które są naprawdę warte tego, aby odżałować na nie banknot z królem, co zostawił Polskę murowaną (a teraz w grobie się przewraca), ale niestety nie da się ich w tej murowanej Polsce kupić, bo nawet specjalistyczne sklepy (czy to fizyczne, czy internetowe) nie mają interesu, aby utrzymywać w hurtowniach egzemplarze, które sprzedadzą się w ilościach bardzo detalicznych. Radio? Wystarczy posłuchać którejkolwiek z list przebojów, żeby nabawić się ostrych torsji. Telewizja? Rzut oka na to, co jest na ekranie w prime-time, najlepiej w święta lub weekendy: "megahity" przeplatane powtarzanymi po raz enty Pancernymi, Klossem i Kargulami. Seriale? Dość powiedzieć, że coś, czego jeszcze u nas nie było - ociekająca genialnym, absurdalnym humorem parodia latynoskich telenowel "Grzeszni i bogaci" ostatecznie nie została skierowana do produkcji, ponieważ cztery pilotażowe odcinki dzieliła oglądalnościowa przepaść od badziewia typu "M jak miłość na dobre i złe na Wspólnej".

Świat był bezpieczny, dopóki to kisiło się w naszym lokalnym piekiełku. Ostatnio jednak choroba, którą zdiagnozował Kuba Wojewódzki, rozprzestrzenia się niczym zmutowany wirus świńskiej grypy. Wygląda na to, że zainfekowane nią zostało jury konkursu World Press Photo. Nb. może właśnie dlatego wystawa nagrodzonych fotografii rokrocznie przyciąga w Polsce tak wielu ludzi, bo koszmarnego gustu zbudowanego na tanich emocjach jest w niej pod dostatkiem. Z tego względu oglądam każdą kolejną z coraz większym niesmakiem, a w tym roku chyba sobie zupełnie odpuszczę. W 2009 roku klęsk żywiołowych, katastrof i wojen na świecie nie brakowało, więc o zawartość tegorocznej ekspozycji jestem dziwnie spokojny. Bowiem już od lat przynajmniej 90% nagrodzonych zdjęć to fotografie z tego typu tragicznych wydarzeń. Ruiny, zawalone domy, działania wojenne, dzieci rozdzielone od rodziców, żołnierze bez ręki czy nogi, krew, pot, brud, smród i ubóstwo. Ewentualnie sportowcy, ale najlepiej niepełnosprawni. Słowem: ludzkie dramaty. Czy tylko tym żyje współczesny świat? Oczywiście, że nie i świetnych zdjęć prasowych nie brakuje, o czym przekonuje choćby cotygodniowa kolumna "Prasowe zdjęcia tygodnia" w "Angorze"(polecam!). Laureat World Press Photo 2010 to jednak wciąż sprawdzony schemat: kobiety na dachach domów w Teheranie protestujące przeciw wynikom wyborów prezydenckich. Samo zdjęcie może nawet coś w sobie ma (ale nie aż tyle, żeby zasługiwało na tytuł Fotografii Roku), jednak najbardziej razi podnoszona przy tym patetyczna ideologia: "Fotografia pokazuje początek czegoś, początek ogromnej historii (...) porusza zarówno wizualnie jak i emocjonalnie" (z wypowiedzi Przewodniczącej Jury). Bla, bla, bla. To zresztą jest rak, który trawi również nasz ledwo żywy gust narodowy - przyszywanie do dzieła lukrowanej historyjki, która ma wycisnąć z oczu łzy, szczególnie "gospodyniom domowym" zaczytanym w "gazetach" herbu "Z życia wzięte".

Może wyjaśnienie tego wszystkiego jest o wiele prostsze - może ja po prostu nie znam się na fotografii. Zawsze jednak wśród stosu tych gniotów na World Press Photo znajdę jedną, maksymalnie dwie perły przy których spędzę więcej czasu niż przy pozostałych sześćdziesięciu zdjęciach razem wziętych (chyba dwa lata temu była taka fantastyczna fotografia z chińskiego święta, gdy w powietrze wzlatują setki ogromnych, misternie zdobionych lampionów). I może też nie znam się na sztuce w ogóle. Ale wydaje mi się, iż współcześnie zarówno słowo "sztuka", jak i "znać się" zdewaluowały się do poziomu morza, na którym istnieje tylko kadzenie gustowi masowego odbiorcy kształtowanego przez media, a ów odbiorca ma tą przewagę, że jest w większości. W takiej rzeczywistości nie ma dokonań obiektywnie ambitnych i obiektywnie tandetnych. Jak śpiewał dawno temu Adam Nowak: "Miliony mają rację, reszta przeszkadza". To ja już dłużej nie przeszkadzam. Cześć!

13. grudnia 2010, 23:05 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

3 komentarze:

jabol pisze...

Hehe no dużo racji w tym co piszesz, ale mi osobiście nasuwa się pytanie: "Czym jest gust?" Przecież nie można tego stwierdzić. Przecież ktoś kto się ubierze w szmaty i powiedzą mu że nie ma gustu, może właśnie ten gust mieć, a ci inni nie mają:)

I idąc tym tropem - każdy serial tak zaczynał - jakby "M jak miłość" nie spodobało się, to usunęli by je z anteny, to samo z "Domami nad rozlewiskiem" i "Zmierzchami" w księgarniach. Dlatego wydaje mi się, że "Grzeszni i bogaci" po prostu nie trafili do odbiorców - zbyt mała grupa ludzi lubi taki humor. I nie można przecież winić ludzi, że właśnie wolą bardziej "M" niż to. Ludzie są różni i mają różne preferencje.

Jedyne co może w tym wkurzać to, to że ktoś mający takie preferencje jak Ty, ma utrudniony dostęp do tego co lubi. Ale takie jest prawo rynku... Księgarnia przecież nie jest mecenasem kultury i nie będzie dokładać do biznesu.

Piotrek pisze...

Gust jest poczuciem piękna, harmonii, elegancji. A to są pojęcia, których percepcja jest obiektywna. Pewne dzieła, wytwory są obiektywnie piękne, obiektywnie harmonijne itd. według pewnych niezmiennych kanonów. Obrazy Rembrandta są obiektywnie piękne (co nie oznacza, że muszą się każdemu podobać!), a LeRoya Neimana już raczej niekoniecznie.

Cały problem bierze się stąd, że myli się tak rozumiany gust z jego potoczną definicją, czyli właśnie z indywidualnymi upodobaniami, preferencjami, które każdy może mieć, jakie mu się żywnie podoba. I dlatego nie wolno powiedzieć, że ktoś jest głupi czy gorszy bo woli muzykę Ich Troje od Beethovena, ale można powiedzieć, że ma kiepski gust. Bo gust - jako miara obiektywnego piękna czy harmonii - również jest obiektywny.

Niestety, w Polsce - i o tym traktuje mój tekst - gust relatywizuje się do właśnie indywidualnych preferencji. A wiadomo, że człowiek "niewyrobiony" porusza się w tej materii zgodnie z regułą społecznego dowodu słuszności (podszytą mentalnością inżyniera Mamonia). A reguła ta mówi: gdy nie wiesz co zrobić - rób to, co robią inni. Potężne narzędzie wpływu społecznego. Dlatego przeciętni obywatele, którzy nie wiedzą jak ocenić, co jest dobre i piękne na rynku dóbr kultury, idą sprawdzoną ścieżką. Myślą tak: skoro tyle osób czyta "Dom nad rozlewiskiem"/ogląda "Na dobre i złe"/słucha zespołu Feel - więc musi to być dobre. Pewnie, mają do tego pełne prawo, to ich preferencje, ale nie można tego mylić z dobrym gustem.

Piotrek pisze...

Aha, i jeszcze Twoje przykłady. Oczywiście, "Grzeszni i Bogaci" trafili do bardzo małej grupy odbiorców. Ale czy dlatego należy ich zdjąć z anteny? Czy jedynym kryterium obecności czegoś w mediach powinna być oglądalność, sprzedaż, terror większości? Jeśli tak, to wkrótce nie będzie w nich nic oprócz tandety, bo większość odbiorców ma właśnie kiepski gust, a w takim modelu właśnie większość ma władzę. Błędne koło.

Na Zachodzie niszowe produkcje jakoś są obecne, chociaż tam również większość ma niewyrobiony gust. Ale jednak jest tam większe zróżnicowanie.

Jasne - media i księgarnie mają prawo (i nawet powinny) działać przede wszystkim dla swojego zysku. Ale powinny zdać sobie też sprawę, że one (szczególnie TV) są tym, co kulturę i gust kreuje, bo niewyrobione społeczeństwo patrzy w nie jak w święty obrazek. I w ich interesie byłoby promować także dzieła ambitne. Przecież to, co odzwierciedla dobry gust jest relatywnie bardziej luksusowe (ergo droższe) od dzieł kultury masowej.

Ale w Polsce panuje jakieś dziwne przeświadczenie wśród "nadawców" kultury, że właśnie lepiej sprzedawać tandetę zamiast dzieła ambitne, żeby nie dokładać do interesu. Tymczasem gust to jest jedna z tych niewielu właściwości człowieka, które nie są wrodzone w żadnym stopniu. Gust się nabywa, gust się kształtuje dorastając. I to powinni wykorzystać sprzedawcy. Ciekawi mnie, jakie pojęcie o biznesie miał ten kretyn, który wpadł na "genialny" pomysł, żeby przekonać ludzi, że warto czytać Grocholę (egzemplarz po 29 zł.) zamiast książki za złotych 70.