sobota, 29 marca 2014

słup soli

Tydzień temu z tak zwanym hakiem, jedno z rond w centrum Warszawy uroczyście zyskało miano Ronda Czterdziestolatka. Bynajmniej nie dlatego, że 40 lat je budowano, chociaż - znając realia polskiego budownictwa drogowego - nie byłoby to nic szczególnie wyjątkowego. Wart uczczenia stał się jeden, konkretny Czterdziestolatek. Nie Stefan Karwowski (inżynier), nawet nie Andrzej Kopiczyński (aktor), ale właśnie Czterdziestolatek.

I może na tej informacji, udającej nieudolnie notkę prasową, należałoby poprzestać. A nawet poprzestać się powinno. Tymczasem nowe miano starego ronda zostało w pewnych kręgach oprotestowane. I gdyby chodziło tylko o kręgi partii zwanych (raczej niesłusznie) prawicowymi, to byłoby pół przysłowiowej biedy. Podług linii owych partii, wszelkie place i ulice nosić powinny bowiem imiona historycznych postaci, od Piasta Kołodzieja, przez Biskupa Stanisława, aż po bohaterów Powstania Warszawskiego (i na tym koniec, bo potem to już wiadomo co było w naszej historii, a co do dzisiaj się nie zakończyło - układ, ZOMO, cywilizacja śmierci i w ogóle jeden wielki dżender). Gdyby zatem te kręgi, ustami na przykład pana Błaszczaka czy pani Kempy, nie opowiedziały się za wiekopomnym patronem dla ronda, to należałoby zadzwonić do odpowiednich służb medycznych, słusznie podejrzewając, że chyba coś się groźnego wydarzyło. A potem zapisać całą sprawę w białym kalendarzu i na żółtych papierach (chciałbym odwrotnie, ale żółte kalendarze co do jednego spalił już Piotr Szczepanik...).

Ale nie, przeciw Rondu Czterdziestolatka zaprotestowali nie radni PiS-u czy SP, a zwykli mieszkańcy stolicy, zapytani na okoliczność (czytaj: zaczepieni na ulicy) przez media śniadaniowe. Wielu z nich wyraziło opinię, że to nie przystaje, że niby nic złego, ale jednak rondo powinno nosić miano jakiejś historycznej postaci... I teraz tak: albo dziennikarz nie słyszał nigdy o statystyce i zagaił próbę niereprezentatywną, albo - co bardziej prawdopodobne - to jest po prostu autentyczny głos ludu. Gdy parę tygodni temu ktoś, chyba bardziej dla żartu, próbował w innej części stolicy przeforsować Rondo Ryszarda Ochódzkiego, reakcje tak zwanej opinii publicznej były zadziwiająco podobne.

Historycznymi nazwami ulic, placów, skwerów, rond i parków, miasta i wsie naszego pięknego kraju są inkrustowane tak gęsto, jak afgańskie i irackie pola - minami wszelkiego autoramentu. I - jak się okazuje - jeszcze nam mało! Lekcje historii w szkołach powinny już właściwie przejść do historii, bo zamiast siedzieć w klasie, wystarczyłoby się z uczniami przejść po losowo wybranej miejscowości. Aż dziw czasem bierze, w jaki sposób wszystkie ulice nawiązujące nie do herosów przeszłości, a do nazw geograficznych, botanicznych czy do bohaterów dziecięcej wyobraźni, w ogóle miały okazję swoje miana uzyskać. Posłowie "prawicowi" akurat gdzieś wyjechali i nie mogli złożyć interpelacji? Ludzie oglądali jakiś "ważny" mecz naszych piłkarzy i nie mieli czasu zaprotestować?

Bo przecież jak ulica może się nazywać Głogowska, Pomorska, Kwiatowa, Polna, albo Wschodnia (no, Wschodnia to już zwłaszcza...)? Kto to widział, by alei dawać miano Misia Uszatka czy Smoka Wawelskiego?! Skandal, mowa nienawiści i zamach na korzenie królewskiego szczepu piastowego! Przecież znalazłoby się tylu jeszcze bohaterów historycznych, zasługujących na uhonorowanie. Ot, choćby taki pomocnik piekarza, który w maju czterdziestego trzeciego rzucił czerstwą bułką w przejeżdżający automobil należący do teściowej wuja szwagierki sąsiada wysokiego oficera SS.

Nasza rzeczywistość coraz częściej przypomina "Marzenia Marcina Dańca" a rebours. W tamtym cyklicznym programie, który starsi może jeszcze jak przez mgłę pamiętają z drugiej połowy lat 90-tych, przez całą godzinę i bez przerw reklamowych szły skecze, żarty i przeróżna rozrywka. W pewnej chwili wychodził jednak gospodarz programu na środek i poważnym tonem oznajmiał, że może nie powinniśmy prześmiewać całego życia. Po czym na kilka minut usuwał się w cień, a na scenie pojawiał się Tadeusz Krok z gitarą akustyczną i śpiewał tak piękne, refleksyjne piosenki (dzisiaj nazwane by pewnie "smętami"), że serce zapadało się niczym słoń na miejskim lodowisku. A współcześnie naszą codzienność składamy sobie niemal w stu procentach z tych najpoważniejszych cegiełek i nawet na odrobinę prześmiewczego wentyla nas nie stać (chyba, że ktoś za narodowy humor uważa te koszmarne kabarety, które okupują antenę TVP2 lub Polsatu praktycznie codziennie o 20:00, ale wówczas powinien się raczej skonsultować z owym słynnym farmaceutą).

Mariusz Szczygieł nie tylko w swoich książkach często odwołuje się do anegdoty, która opowiada o sprawie sprzed niemal stu lat, gdy zaprojektowanie nowych czechosłowackich banknotów powierzono artyście o wdzięcznym nazwisku Alfons Mucha. Pan Mucha ochoczo zabrał się do dzieła, ale zamiast królów i władców, świętych i błogosławionych, na pieniądzach umieścił między innymi swoją żonę i córkę. Tej drugiej nawet zaznaczył, że jeśli będzie grzeczna i będzie słuchać tatusia, to wkrótce awansuje na wyższy nominał.

I co? I kompletnie nic się nie stało. A gdyby tak miały wyglądać bilety Narodowego Banku Polskiego, podejrzewam że protesty rozniosłyby trzecią część kraju. Nie mam kolorowego pojęcia, dlaczego dwa społeczeństwa żyjące ze sobą przez miedzę, w niemal identycznych warunkach klimatycznych, geograficznych i wcale nie tak różnych historycznych, aż tak diametralnie się różnią pod względem dystansu do siebie. Co my mamy takiego, czego nie mają Czesi? A może co oni mają takiego, czego nie mamy my? Lepsze piwo? Odurzają się czekoladą studencką i lentilkami? A może chodzi o kwestię dostępu do morza? Nadmiar jodu tak bardzo nas zakonserwował?

29. marca 2014, 22:45 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: