wtorek, 1 kwietnia 2014

Jarosław Kaczyński oszalał

Jarosław Kaczyński oszalał. Diagnoza ta rzecz jasna w żaden sposób nie jest uprawniona klinicznie, ale też w żadnym cywilizowanym kraju nie poddaje się polityków badaniom psychofizycznym, zatem oceniać ich stopień zdrowego rozsądku możemy li tylko na podstawie ich wypowiedzi medialnych.

Żeby na początku było jasne, czyli clear. Nie jest mi ideowo po drodze z żadną z partii tzw. głównego nurtu, z Platformą Obywatelską zwłaszcza. Również na Prawo i Sprawiedliwość w życiu nie oddałem złamanego głosu. Co jednak trzeba przyznać Jarosławowi Kaczyńskiemu to fakt, że politykiem był - w przeciwieństwie do swojego świętej pamięci brata - wybitnym. Był, bo najwyraźniej zupełnie już oszalał...

Oceniając polityków przeróżnych opcji, zbyt często kierujemy się tym, w jak dużym stopniu ich poglądy podobne są do naszych. Co nie jest niczym zaskakującym. Rzadko który zagorzały kibic Realu doceni klasę zawodnika Barcelony, a fan Lecha chwaląc gracza Legii własnoręcznie obłożyłby się infamią. Wypadałoby jednak czasem oddzielić osobiste sympatie i przekonania od trzeźwej, obiektywnej oceny. Program polityczny Prawa i Sprawiedliwości to dla mnie natchnione dzieło Szatana. Ze świecą wielkości wieży Eiffla musiałbym poszukiwać jakiegokolwiek punktu stycznego moich poglądów z linią partii Jarosława Kaczyńskiego. Udawania partii prawicowej będąc de facto partią lewicową (wyższe podatki, zwłaszcza od najlepiej zarabiających!) nigdy PiS-owi nie wybaczę, bo oddaje to niedźwiedzią przysługę prawdziwym partiom prawicowym, tworząc w opinii publicznej idiotyczne przeświadczenie, że kluczowym kryterium oddzielającym prawicę od lewicy jest stosunek do kwestii religii, wiary i Kościoła Katolickiego...

Co nie przeszkadza mi być przekonanym, że sam Jarosław Kaczyński to jeden z najlepszych polityków jakich Polska miała w ostatnim ćwierćwieczu. Genialny strateg przede wszystkim. Praktycznie z niczego stworzył Prawo i Sprawiedliwość (Platforma budowała się na solidnych gruzach Unii Wolności, na uciekinierach z AWS-u, a przede wszystkim na znakomitym wyniku Andrzeja Olechowskiego w wyborach prezydenckich 2000 roku), które w cztery lata stało się pierwszą siłą polityczną kraju. Manewr z jesieni 2005 roku, gdy na premiera desygnował człowieka znikąd - Kazimierza Marcinkiewicza, czym otworzył drogę do prezydentury swojemu bratu, powinien być opisywany we wszystkich światowych podręcznikach politologii. A bodaj jeszcze bardziej zasługującym na umieszczenie w annałach ruchem Kaczyńskiego była zgoda na przedterminowe wybory parlamentarne w 2007 roku. Mało który polityk (a w tym kraju chyba żaden, bo tu jedyną motywacją jest dorwać się do koryta, vide Michał Kamiński) miałby przysłowiowe jaja, żeby podjąć takie ryzyko, położyć na szalę tak wiele, by ewentualnie zyskać jeszcze więcej. Gdyby wówczas PiS zwyciężył w wyborach, prawdopodobnie rządziłby do dzisiaj, z ogromną przewagą sondażową. Jarosław Kaczyński zyskując tak potężną legitymację dla swojego stronnictwa, stworzyłby polityczną dynastię na długie dziesięciolecia. A o Donaldzie Tusku pewnie nikt dzisiaj by już nie słyszał, podczas gdy sam zainteresowany skończyłby jako trener trampkarzy w Huraganie Morąg i lider powiatowego koła Platformy Obywatelskiej, partyjki balansującej na granicy progu wyborczego.

Dość jednak political fiction. Jarosław Kaczyński zagrał wówczas va banque, zaryzykował wszystko i przegrał. Taki urok polityki. Gdyby jednak lider PiS-u miał fizjonomię Franka Underwooda, a nie metr pięćdziesiąt w kapeluszu, gdyby publicznie uprawiał sport, a nie afiszował się z kotem, pewnie pomimo tej porażki, zyskałby odpowiednie miejsce w masowej świadomości. Nie zyskał, stał się synonimem politycznego wariata i to jest niewybaczalny błąd historii. Tyle laurki.

Bo potem z politycznego piedestału Jarosław Kaczyński krok po kroku usuwał się sam. Głównie za sprawą własnych wypowiedzi, coraz bardziej oderwanych od rzeczywistości. Być może wiele racji mają ci, którzy twierdzą, że złamała go śmierć brata bliźniaka w katastrofie smoleńskiej. Można mieć nieszablonowe pomysły, można w swoich wypowiedziach jechać po przysłowiowej bandzie, gdy jednak wcześniej te działania Jarosława Kaczyńskiego ocierały się o geniusz (i przynosiły zamierzone skutki), teraz coraz częściej ocierały się o śmieszność. Miotał się w z góry skazanej na niepowodzenie walce o odzyskanie władzy, naciskany z wielu stron, przez najprzeróżniejsze stronnictwa, którym nie zawsze miał już argumenty, aby się przeciwstawić. Skłócił ze sobą pół Polski, czego nie uda się pewnie załatać przez dziesięciolecia. Niegdyś niepodzielny władca, znakomity mówca, coraz częściej pozwalał na siebie wpływać, dawał się wplątać w różne koszmarne przedsięwzięcia, jak owo słynne "ocieplanie wizerunku" wiosną 2010 roku. Bardzo zaczyna to przypominać scenariusz filmu "Upadek", opowiadającego ostatnie chwile Adolfa Hitlera. (Zaraz będzie, że porównuję Kaczyńskiego do Hitlera... - niech żyje wybiórcze cytowanie!)

I nie dalej jak wczoraj słyszę Jarosława Kaczyńskiego, narzekającego na wyborczej konwencji, że we francuskiej telewizji nie podają prognozy pogody dla Polski, a dla takiego Reykjaviku to i owszem. I że coś z tym trzeba zrobić... Nie wiem, czy lider PiS-u w ostatniej, desperackiej próbie odzyskania władzy chce wskrzesić narodowe sny o potędze, odwołać się do prehistorycznych marzeń o Polsce od morza do morza, perorować w jakże sarmackim stylu, że my Polacy, piękne ptacy... A potem najedziemy Francję, od Hiszpanów odzyskamy zagrabione skarby i dziedzictwa kultury, z Włoch zrobimy południową kolonię, a z Wielkiej Brytanii - województwo londyńskie?

Jeśli na takich podstawach Jarosław Kaczyński ma zamiar budować polityczną przyszłość swojego ugrupowania, to powinien raczej - i piszę to bez cienia ironii - udać się na zasłużoną emeryturę. Usiąść spokojnie w wygodnym fotelu, z ukochanym kotem, napić się gorącej herbaty, przeczytać wszystkie zaległe książki. A potem spisać historię swojej rodziny dla potomnych, albo stworzyć książkę-wspomnienie o zmarłym bracie.

I bez emocji patrzeć jak jego podwładni, pokroju pana Hofmana czy pana Błaszczaka, doprowadzają do ruiny dzieło jego życia (bo to jest nieuchronne, PiS jest politycznym trupem). Jak ci najwybitniejsi z wodzów, którzy nie otaczali się doradcami. Mogli rządzić albo jednoosobowo i niepodzielnie, albo wcale.

1. kwietnia 2014, 21:46 DST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Politycy powinni pracować dla dobra społeczeństwa, które ich wybrało, a nie zajmować się strategią jak wygrać przyszłe wybory, wykończyć przeciwników politycznych itp. bo w końcu wyborcy stracą cierpliwość.

Piotrek pisze...

Takie przekonanie nazywamy utopią. Nawet encyklopedyści nie pozostawiają wątpliwości:
Partia polityczna – dobrowolna organizacja społeczna o określonym programie politycznym, mająca na celu jego realizację poprzez zdobycie i sprawowanie władzy lub wywieranie na nią wpływu.
(podkreślenia własne)