środa, 9 marca 2011

"Into the Wild"

"Po ukończeniu Uniwersytetu (...) wybitny uczeń i sportowiec Christopher McCandless decyduje się zerwać z dotychczasowym, nudnym życiem. Rozdaje swoje rzeczy, przekazuje swoje oszczędności na cele charytatywne i rusza autostopem na Alaskę, aby żyć w dzikiej głuszy. Spotyka go wiele przygód, które na zawsze ukształtują jego życie" (filmweb.pl). Jeśli kogoś nie zniechęcił koszmarnie przetłumaczony na nasz rodzimy język tytuł ("Wszystko za życie"), to z pewnością odstraszy go taki sztampowy zarys fabuły. Jednak film ma naprawdę wysoką ocenę społeczności Filmwebu, a poza tym został mi osobiście polecony, więc poświęciłem czas, aby pozytywnie się zaskoczyć.

Niestety, nie zaskoczyłem się. Oczekiwałem czegoś w rodzaju filmowej adaptacji maksymy Wojciecha Cejrowskiego: "Chcesz zostać podróżnikiem? Sprzedaj lodówkę i jedź do Amazonii". Tymczasem "Into the Wild" to kolejna infantylna opowieść z cyklu "Znudzony miejskim życiem bohater wyjeżdża na koniec świata, aby odnaleźć sens życia". Opowieść o nadwrażliwym młodym facecie, który miał schrzanione dzieciństwo i teraz usiłuje dowieść, że jedyną alternatywą dla kostycznych konwenansów i zakłamanego świata podporządkowanego pieniądzom i karierze, jest absolutna kontestacja cywilizacji i wyzbycie się dóbr materialnych. Banał, banał, banał.

W efekcie otrzymujemy dwie i pół godziny landszaftowych krajobrazów oraz chwytającej za serce muzyki gęsto przeplatanej irytującym, pseudofilozoficznym słownictwem, nadużywanym zwłaszcza przez głównego bohatera. Nie ma w tym żadnej konsekwencji, a przede wszystkim nie ma w tym szczypty realizmu. Oczywiście, być go nie musi, ale wówczas twórcy ryzykują, że dzieło stanie się Biblią dla wiecznych hippisów, w których słowniku nie występują pojęcia typu "rozsądek". I którzy tyle szczerze, co naiwnie wierzą, że zawsze spadną na cztery łapy, że "love" is always the answer, że w każdej sytuacji uśmiechnie się do nich los, albo znajdzie się ktoś, kto im bezinteresownie pomoże. Pomimo, że sami uważają każdego, kto nie wyznaje ich wersji "wolności" i "spontaniczności" za spaczonego przez chore społeczeństwo uczestnika zepsutego wyścigu szczurów.

Na kinematografii znam się jak świnia na gwiazdach. Nie potrafię oceniać gry aktorskiej, roboty reżysera etc. Ale mogę ocenić historię, którą film opowiada. A ta historia mnie nie przekonała. Jest zbyt jednowymiarowa. Umieściłbym ją gdzieś pomiędzy barackową filozofią "Yes, I can", "mądrościami" w stylu Paulo Coelho ("If you want something in life, reach and grab it"), a dietą doktora Dukana. "Into the Wild" może byłby nieco lepszym filmem, gdyby nie sposób podania jego myśli przewodniej. Gdyby główny bohater średnio co pół minuty nie karmił widza swoimi przemyśleniami na temat sensu życia i dekadencji społeczeństwa, ubranymi w tak irytujące frazy i moralizatorski ton, że nie mogłem się doczekać końcowych napisów.

Każdy z nas pewnie kiedyś przed zaśnięciem prostodusznie marzył o tym, jak by to to było, gdyby był kimś innym, albo jak zmieniłby swoje życie dzięki wygranej na loterii. I nie ma w tym nic złego. Ale żeby od razu robić o tym filmy...?

Into the Wild
USA, 2007
reż. Sean Penn
wyk. Emile Hirsch, Jena Malone
moja ocena: 3/10

9. marca 2011, 10:23 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: