wtorek, 21 lutego 2012

hipokryzys

Dziś obchodziliśmy hucznie - nie, nie Ostatki - Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego! Z tej okazji dziennikarze pochylili się z troską nad kondycją naszej rodzimej lingwistyki. Większość materiałów, na jakie udało mi się natrafić, była skonstruowana w oparciu o tezę na poziomie wczesnego gimnazjum: "język polski zanika, bo zbyt dużo zapożyczamy z innych języków, a i młodzieżowy slang polszczyźnie nie służy". Do tego oczywiście wizualna ilustracja rzeczonego upadku naszej mowy - wizyta w szkole (a tam uczeń narzekający na "gastrofazę"), oraz rzut oka na forum dla informatyków (i przerażająca fraza: "upgrade driverów na mobo"). Wystarczająco, by co bardziej konserwatywnych (o "naszo-dziennikowych" nie wspominam) skłonić do pesymistycznej refleksji: O tempora, o mores...

A właśnie - jak to jest? Gdy wtrącamy w mowie lub piśmie zwroty i wyrażenia z francuska albo z łaciny, to świadczy to o erudycji, natomiast gdy wtrącamy anglicyzmy - to snobizm i tanie efekciarstwo. Kto zgrabnie wplecie w wypowiedź "sine qua non", ten niewątpliwie człek światły i błyskotliwy, ale gdy zarzuci angielskim - od razu kabotyn. Gdzie tu, przepraszam, logika? Bo angielski to język tych bufoniastych Amerykanów? No, błagam... A argumentacja, że skoro na "upgrade driverów" mamy polski odpowiednik ("aktualizacja sterowników"), więc należy używać rodzimego, jest tym bardziej śmieszna. Bo na "vis-a-vis" też mamy polski odpowiednik, całkiem fajny, podobnie jak na "sensu stricto" i tysiąc innych zapożyczeń z łaciny czy z języka Napoleona. Dlaczego zatem używamy tych obcych fraz i jeszcze nam to nabija punktów za uczoność? Wytłumaczy mi ktoś ten paradoks? Anyone?

Wiem, że ząb czasu uszlachetnia pewne przywary. Dwieście lat temu snobowano francuskim tak samo, jak teraz (podobno) snobuje się angielskim. Ale zapożyczenia były, są i będą (tylko z francuskiego pochodzą "fryzjer", "gorset", "butik" i setki innych, które traktujemy dziś jako własne). Język ewoluuje, musi się zmieniać, dostosowywać do wymogów rzeczywistości. Taplanie się we własnym błotku, usilne poszukiwanie polskich odpowiedników na pewne pojęcia, zwłaszcza techniczne, skazuje na brnięcie w dzikie ostępy absurdu (ot, choćby ten niesławny "listel", który swego czasu lansowała "Polityka" jako polski zamiennik dla "e-maila"). Skala wybiórczości, z jaką Rodacy podchodzą do angielskich zapożyczeń jest przerażająca (oświećcie mnie, proszę, dlaczego "e-mail" jest OK i używamy go na co dzień, ale już "update" to kabotynizm i zamach na naszą tradycję i korzenie ojców mowy?) i dorównuje tylko skali niewiedzy, mimo której wypowiadamy się (jako tzw. opinia publiczna) na tematy lingwistyczne z pewnością ekspertów. Jasne, nie każdy musi znać się na etymologii, ale może czasami warto zajrzeć do słownika, zamiast zgrzytać zębami na widok szyldów "Studio Kwiatowe" czy "Studio Fryzur". Gwoli wyjaśnienia: słowo "studio" pochodzi od łacińskiego "studium", które oznacza zajęcie, usiłowanie, czy naukę. Zatem każde miejsce, w którym ludzie czymś się zajmują (zwłaszcza zarobkowo), niezależnie czy robią tam zdjęcia biometryczne do paszportu, układają kompozycje kwiatowe czy gotują makaron, ma pełne prawo nazywać się "studiem". A że przez lata (zwłaszcza socjalizmu) "studio" przylgnęło li tylko do miejsc związanych z techniką audiowizualną... Cóż, interesujące, że taką zachowawczość prezentują zwykle ludzie, którym "konserwatyzm" staje kością w gardle.

Owszem, też denerwują mnie niezmiernie neologizmy typu "domówka" i wynalazki w stylu: "lajkowanie na fejsie". Ale znacznie bardziej alergicznie reaguję, gdy ktoś oburza się na zagraniczne zapożyczenia, a z językiem polskim ma elementarne problemy. Koronnym przykładem niech będzie "bynajmniej", używane nagminnie w znaczeniu "przynajmniej" ("Nie zobaczyliśmy wszystkich zwierząt w ZOO, bo zaczęło padać, ale bynajmniej widzieliśmy goryle" - gdyby za każde tego typu zdanie wypowiadający je płacił złotówkę do kasy państwa, bylibyśmy drugą gospodarką świata...). Nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy ktoś niechlujnie zjada końcówki czasowników w pierwszej osobie ("Ja nie umie", "Ja rozumie"), gdy sypie pleonazmami aż miło ("cofnijcie się wszyscy do tyłu", "wrócił z powrotem"), o kwitnących zastosowaniach słowa na literkę "j" nie wspominając. A niedawno usłyszałem z ust dziennikarza (dziennikarza!, w telewizji!): "Kondycja (czegoś tam) jest w złym stanie"...

Tak, zaraz dostanie mi się od bufonów, co to pozjadali wszystkie rozumy. Wiem, sam nie jestem doskonały. Mam ogromne problemy z interpunkcją. I patologicznie często rozpoczynam zdania od spójników (zwłaszcza "ale", "zatem", oraz "i"). Ale wydaje mi się, że przynajmniej się staram. I tego samego życzę wszystkim rejtanowskim obrońcom mowy polskiej przed zalewem amerykanizacji. Skoro tak cenna jest ta nasza polszczyzna, na którą Jankes nastaje, to dbajmy o nią mową, uczynkiem i postępowaniem.

21. lutego 2012, 22:42 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

3 komentarze:

Mj is alive pisze...

a powiedz mi, ciężko jest się dostać na psychologię? bo zamierzam studiować ją za jakiś czas i zastanawiam się jakie są kryteria dostania się.... to znaczy pozostaje jeszcze masa innych czynników typu matura, konkretna placówka itp. ale tak pytam z ciekawości ?

Pisany inaczej pisze...

Piotrze, przyznaję Ci całkowitą rację w tym co napisałeś. Na ten temat usłyszałem we wczorajszym (wtorkowym) wydaniu wiadomości. Ja ostatnio również popłynąłem, pisząc książkę, posta czy artykuł, program poprawiający moje błędy doprowadził do tego, iż utraciłem naturalną czujność zasady ograniczonego zaufania w stosunku do komputera. Niestety, wpadki zdarzają się często, kiedy pisze szybko. Pozdrawiam imiennika

Piotrek pisze...

@Helain
Jakie są kryteria? Każda uczelnia ustala swoją listę przedmiotów dodatkowych, zdawanych na maturze, które oprócz j.polskiego bierze pod uwagę przy rekrutacji. Niektóre chcą, żeby to była np. biologia albo historia, innym jest wszystko jedno, może to być nawet j.obcy.
Innych wymagań poza maturą raczej nie ma. Kiedyś bawiono się w rozmowy kwalifikacyjne, ale teraz, gdy aplikuje i pół tysiąca osób na jeden kierunek - nikt nie ma na to czasu.

A czy trudno się dostać? To zależy - bo "trudno" w porównaniu do czego? Jak się ma świetny wynik z matury, to wszędzie łatwo się dostać ;) Generalnie wiadomo, że jeśli jakiś kierunek jest popularny, to kandydatów jest więcej (na psychologię nadal od kilku do nawet kilkunastu osób na jedno miejsce). Podobnie, gdy ten popularny kierunek jest na bardziej szacownej uczelni - również kandydatów jest więcej; zwłaszcza "silnych" kandydatów, z dobrymi wynikami z matury.

Zatem konkluzja jest taka, że w pierwszym rzędzie należy zatroszczyć się o jak najlepszy wynik na maturze. To nie tylko połowa, ale wręcz 3/4 sukcesu.