niedziela, 8 grudnia 2013

sitwa pod Wiedniem

Polski Instytut Sztuki Filmowej to instytucja niewątpliwie szacowna. Jednak w jakiś sposób musiała się komuś nieprzychylnie zasłużyć, bo wszelkie znaki na ekranie i w green roomie wskazują, że na PISF rzucona została klątwa z gatunku potężnych. W inny sposób nie można bowiem pojąć, jak to możliwe, iż wszelkie projekty filmowe, do których instytucja ta dokłada się finansowo, kończą się spektakularną klapą. Nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy wspomaga nas zagraniczna myśl fachowa. Nie inaczej stało się niemal rok temu z "Bitwą pod Wiedniem" - zgniłym owocem współpracy filmowców włoskich, tureckich i polskich, którą to współpracę PISF wsparł kwotą 2 milionów złotych.

Wsparcie to - z początku przyjęte zapewne entuzjastycznie - ostatecznie wyszło twórcom bokiem, albo jeszcze czymś innym. Dzieła nie widziałem, dlatego nie odnoszę się do samego filmu, ale skoro internauci drwią, złośliwi ukuli podtytuł "Kac Vienna", a krytycy przekonują, że to gniot niesłychany, to coś jest na rzeczy. A brzmi to wszystko na tyle przekonująco (chociaż tak, wiem, "trzeba samemu wyrobić sobie opinię" i tym podobne slogany), że zamiast udać się do kina, zaoszczędziłem banknot z Bolesławem Chrobrym, w zamian zastanawiając się, dlaczego w tym kraju nie da się zrobić porządnego filmu w tematyce historyczno-lekturowej.

Nie wyszło z "Zemstą", "Katyniem", tzw. Trylogią Sienkiewicza, z Żeromskim... "Bitwa Warszawska" zapisała się w pamięci widzów fragmentami trailera z obrazami umorusanej twarzy Nataszy Urbańskiej, strzelającej do Moskala z jakiejś pepeszy. "Krzyżacy" ciągną się niemiłosiernie, na "Przedwiośniu" rozbolała mnie głowa, a na "Faraonie" zasnąłem. Właściwie tylko "Pan Tadeusz" Andrzeja Wajdy był na niezłym poziomie, a ja obejrzałem go z przyjemnością, ale to rak na bezkresnym bezrybiu. Owszem, księgowi tych filmów nie narzekają, ale wpływy z biletów generują przecież głównie wycieczki szkolne. Za granicą też w tej dziedzinie powstają bzdury kosmiczne, ale równocześnie można obejrzeć filmy mądre i ambitne. Gdy patosem obficie przyłożyli twórcy "World Trade Center" z Nicolasem Cage, o tym samym momencie amerykańskiej historii nakręcono znakomity "Lot 93". W Polsce nie dość że powstają filmy wyłącznie tego pierwszego rodzaju, to jeszcze są one po mistrzowsku sknocone.

Dlaczego zatem - skoro z naszym kinem jest tak źle - wciąż PISF wydaje lekką ręką (kończyną? - nie wiem jakie członki posiada PISF) publiczne miliony licząc, że tym razem się uda? Nadzieja jest matką tych, co Harwardu nie skończyli. Może zatem należałoby nad tymi pieniędzmi (skoro są - jakby nie patrzeć - publiczne) ustanowić jakiś dodatkowy parasol ochronny? Przy budowie drogi jest projekt, a potem jest odbiór techniczny i gdy coś się nie zgadza z projektem, to wykonawca płaci kary. Gdy jakieś przedsiębiorstwo ogłasza przetarg na zakup np. autobusów czy samochodów służbowych, również ściśle określa jakie warunki powinien spełniać ten oczekiwany pojazd. A w kinie - hulaj reżyserze, piekła nie ma. Dlatego - wzorem innych przetargów i zamówień - wprowadziłbym takie warunki i oczekiwania również do filmu. Dajemy 2 miliony, ale oczekujemy efektów w postaci... No, właśnie. Jak zdefiniować artystyczny sukces filmu? Wpływami z biletów nie, bo przecież wycieczki szkolne grają na smartfonach (i nauczycielom na nerwach) w trakcie seansu. Recenzjami krytyków? Trop dobry, ale film - jak wszystko w sztuce, a może i w całej humanistyce - jest subiektywny. Ostatnią książkę Doroty Masłowskiej w dwóch różnych źródłach zrecenzowano zgoła odmiennie: "kapitalna komedia" - przeczytałem w "Polityce", "przynosi zawód" - to w "Rzeczpospolitej". Czy zatem należy powołać Państwową Komisję Recenzentów Filmowych? A może wyciągać średnią ważoną z ocen - powiedzmy - stu krytyków? I na tej podstawie decydować, czy film ma zwrócić przyznane mu dofinansowanie, tak jak wykonawca autostrady, który spartolił robotę.

Obawiam się jednak, że polskiemu filmowi historycznemu przydałoby się takie wsparcie ekspertów już na etapie tworzenia filmu. I śladem przetargu na autobus, należałoby a priori wyodrębnić wszystkie elementy, które w filmie powinny się znaleźć. Ile razy padnie wystrzał z tej czy innej armaty/kolubryny (Grubej Berty już nie, bo przymiotnik "gruby" stał się ostatnio niepoprawny politycznie), kto komu rękę poda, a kto na kogo spojrzy wilkiem, kto zginie w patriotycznych boleściach na pierwszym planie, a komu na głowę spadnie zasłona milczenia, oraz kto z kim będzie w aliansach (i jakich). Kto pierwszy pójdzie przed siebie, kto pierwszy cel wyznaczy, kto pierwszy w noc bezsenną wymyśli wielką armię, kto będzie bohaterem, a kto umrze marnie. A potem już łatwo: kto będzie fakirem, kto astrologiem i tak dalej.

Polskie kino w wersji podniosłej i narodowo-krzepiącej upadło już tak nisko, że właściwie taka szczegółowa specyfikacja z pewnością mu nie zaszkodzi, a kto wie, może i pomoże. Chociaż proces leczenia (a ściślej rzecz biorąc - reanimacji zimnego trupa) należałoby jednak rozpocząć od samego systemu przyznawania publicznych dotacji. Największe szanse na grant ma albo ktoś z głośnym nazwiskiem (pan Hoffman jako pierwszy z brzegu, który - nawiasem mówiąc - skończył się na "Kill'em All"... to znaczy na "Potopie", ale ten pierwszy tytuł też nie jest daleki od prawdy, biorąc pod uwagę fabułę dzieła), albo ktoś, kto zastrzeli gremium przyznające dotację jakimś pomysłem z samego Księżyca (na przykład zaproponuje film o Powstaniu Warszawskim w konwencji hip-hop opery). Twórca szerzej nieznany, z dobrym planem, ale bez siły przebicia, funduszy nie dostanie, filmu nie zrealizuje, więc w świat pójdzie przekonanie, że publika woli oglądać takie filmy jakie na ekranach kinowych goszczą. A jakie ma oglądać, skoro innych nie ma? Niezależną scenę kinową nawet w dużych miastach trudniej ostatnio znaleźć niż dealera ciężkich narkotyków. To zresztą akurat nie tylko nasza przypadłość. Ostatni (dosłownie) film Stevena Soederbergha o artyście znanym jako Liberace, w Stanach nie trafił do wielkich sieci kinowych. W Polsce - o dziwo - trafił bez trudu, ale być może to kwestia wyłącznie tego, że protagonista miał w rzeczywistości na imię Władziu.

A piszę o tym wszystkim nie bez tak zwanej kozery. Nie dalej jak kilka dni temu okazało się, że premiera kolejnego dużego dzieła dotowanego przez PISF - filmu pod wiele mówiącym tytułem "Smoleńsk" w reżyserii Antoniego Krauze - została przełożona na październik roku przyszłego. Do kin miał trafić już wiosną, ale wiosną rozpoczną się dopiero zdjęcia. Pamiętając o perturbacjach towarzyszących powstawaniu "Wałęsy" (finansowanego m.in. przez niesławną firmę Amber Gold), niech ktoś jeszcze powie, że na PISF nie ciąży klątwa... W przypadku "Smoleńska" jest to wręcz klątwa niewybaczalna, bo jakby tego filmu nie zrobić, i tak któremuś środowisku wymowa dzieła nie przypadnie do gustu. A gromy spadną oczywiście na PISF, że z naszych podatków finansuje tak kłamliwe, ordynarne paszkwile, w dodatku antypolskie/godzące w jedność narodową (niepotrzebne skreślić po premierze*).

Z podobnego powodu mam również nadzieję, że w żadnej z głównych ról nie wystąpi Zbigniew Zamachowski ani Robert Moskwa. Tego to już nawet Państwowy Instytut Sztuki Filmowej mógłby nie przetrwać.

8. grudnia 2013, 18:26 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

* po premierze filmu rzecz jasna (bo teraz się wszystko tak politycznie kojarzy...)

Brak komentarzy: