niedziela, 1 grudnia 2013

Tomasz Lis oszalał

Ponad osiem lat temu na mojej macierzystej uczelni zorganizowano spotkanie z Tomaszem Lisem, w ramach promocji jego książki pt. "Co z tą Polską?". Spotkanie miało się odbyć w czytelni Biblioteki Głównej, ale w ostatniej chwili - ze względu na duże zainteresowanie - przeniesiono je do największej uniwersyteckiej auli. Słuszność decyzji o zmianie pojąłem jednak dopiero w momencie wejścia na salę. Wszystkie miejsca były zajęte co do jednego, ludzie siedzieli na schodach, stali pod ścianami i nawet w drzwiach wejściowych (ci, którzy przybyli w ostatniej chwili). Chyba nigdy potem nie byłem już na takim zgromadzeniu (w czasach, gdy królował w Polsce Amway byłem zbyt młody), na spotkaniu z "ciekawym człowiekiem", które miałoby w sobie taką energię i tyle entuzjazmu.

Tomasz Lis wkroczył dynamicznie na salę, wśród powszechnych owacji, niczym amerykański pretendent do Białego Domu na wiec wyborczy. I cóż to było za spotkanie! Żywe, pasjonujące, pochłaniające całą uwagę. Historie, opowieści, pytania z widowni. A gdy główny bohater zacytował ostatni akapit ze swojej książki (porywającą anegdotkę o sir Erneście Shackletonie), miałem ochotę krzyknąć "Alleluja!" i wybiec na środek sali, aby śpiewać z radości gospel, jak to się dzieje na uroczystościach religijnych u Afroamerykanów.

Jeszcze tego samego dnia pobiegłem do EMPiK-u, aby zakupić egzemplarz książki "Co z tą Polską?". I kilkakrotnie go potem przeczytałem, traktując niemal jak osobisty przewodnik duchowy. Taką to spotkanie miało energię i rozmach! A gdy dwa lata później na podobny "konwent" przyjechał Kamil Durczok, wynudziłem się setnie.

Tak, Tomasz Lis był wówczas niemalże moim idolem. Wzorcem z Sevres dziennikarza i publicysty. Profesjonalistą bez skazy. Zresztą, nie tylko wtedy, ale też trochę wcześniej i trochę później. Bo już na przełomie wieków, gdy prowadził w TVN główne wydania "Faktów", które wobec siermiężnych "Wiadomości" Telewizji Publicznej były niczym powiew świeżego powietrza w zatęchłej piwnicy. I gdy raz, podczas tych "Faktów" rzucił żarcikiem, że rozpoczęta właśnie współpraca TVN z telewizją Fox News nie ma nic wspólnego z jego nazwiskiem. Albo gdy na wizji stracił głos. I jeszcze w dziesiątkach sytuacji.

Musiał być jednak idolem nie tylko dla mnie, bo sławetny sondaż prezydencki (przeprowadzony chyba w połowie drugiej kadencji Aleksandra Kwaśniewskiego) wykazał, że redaktor Lis miałby całkiem spore szanse w rywalizacji o miejsce w Pałacu Prezydenckim (podobnie jak choćby Jolanta Kwaśniewska). Szanse pewnie nie do końca wydumane, bo w ramach prywatnego sondażu znalazłem tylko w najbliższym kręgu znajomych kilka osób, które skłonne byłyby na niego głosować. A sondaż ten, który być może nawet był humbugiem (pewnie nigdy się nie dowiemy), sprawił, że Tomasz Lis stracił lukratywną robotę w TVN, co bynajmniej nie było końcem jego medialnej kariery, ale wręcz zwiastunem jej złotych czasów. Napisał wówczas książkę o której mówiłem na początku i podróżował po Polsce ze spotkaniami ją promującymi. A chyba niecały rok po opisanym spotkaniu w uniwersyteckiej auli, zatrudnił się w Polsacie i dopiero się zaczęło. Najpierw podniósł z ruin sztandarowy informacyjny program Polsatu, który wówczas nazywał się - o czym mało kto dziś pamięta - "Informacje", i tworzony był w klimacie, w jakim dekadę wcześniej startowała stacja Zygmunta Solorza, czyli przaśno-discopolowym. Tomasz Lis dokonał tam rewolucji, jakiej nie powstydziłaby się sama Magda Gessler. Zmienił wszystko, od studia, przez prowadzących, po nazwę. A zrodzone w ten sposób "Wydarzenia" skutecznie rzuciły oglądalnościowe wyzwanie gigantom, czyli "Faktom" i "Wiadomościom". Jednak Lis nowego serwisu już sam nie prowadził. Miał wówczas taką pozycję, że stał się kimś w rodzaju nadredaktora. I rozwinął karierę drogą amerykańską - stworzył własny program publicystyczny. Przez parę dobrych lat śledziłem "Co z tą Polską?" (bo tak - genialnie w swojej prostocie - zatytułował swoją audycję Lis) z z wypiekami na twarzy, kształtując swoje zainteresowania polityczne.

Mógłbym tworzyć tą laurkę jeszcze dłużej i jeszcze nudniej (pisać o kolejnych książkach Lisa, o jego rosnącym autorytecie, o nagrodach i Telekamerach przeróżnych, o plotkach, że jest "szykowany" na redaktora naczelnego "Wyborczej"), ale najważniejsze jest w tej historii to, że brakuje w niej happy-endu. Bo pod koniec pierwszej dekady XXI wieku coś się nagle złamało. Najpierw Tomasz Lis nieoczekiwanie wrócił do Telewizji Polskiej, której toporność (zwłaszcza w zakresie programów informacyjnych i publicystycznych) oraz polityczna stronniczość nawet po pięciu piwach nie przestawały być irytujące. Otworzył tam swój kolejny program, tym razem pod koszmarnym tytułem "Tomasz Lis na żywo", którego pretensjonalność kłuje nie tylko w oczy, ale chyba we wszystkie części ciała. Wówczas również coraz wyraźniejsze stawało się jego polityczne opowiedzenie się po stronie rządzącej podówczas (i nadal) formacji. Jednak największe dziwy zaczęły się, gdy z dnia na dzień Tomasz Lis stracił stanowisko naczelnego tygodnika "Wprost" i błyskawicznie, a przez to jeszcze bardziej nieoczekiwanie, objął stanowisko naczelnego polskiej edycji "Newsweeka".

Wyobraźcie sobie, że przez kilka lat z rzędu, w każdy - powiedzmy - poniedziałkowy wieczór, zapraszacie niewielką grupę znajomych, fajnych ludzi, na wspólne rozmowy przy winie o rzeczach ciekawych, interesujących, ważnych i mniej ważnych. Lubicie te rozmowy, ba, nie wyobrażacie sobie bez nich poniedziałkowego wieczoru, oczekujecie na nie przez cały tydzień. A pewnego wiosennego poniedziałku, gdy jak zwykle słyszycie dzwonek, otwieracie drzwi, ale na korytarzu nie stoi dobrze znana grupa przyjaciół, a jacyś zupełnie obcy ludzie. Ludzie, których nie zapraszaliście, nie macie z nimi nic wspólnego, a o niektórych nawet słyszeliście, ale wyłącznie jak najgorsze opinie. I gdy tak stoicie ze zdziwioną miną na progu, to oni ładują się Wam do mieszkania, nie zdejmują butów, wypijają wino i pytają o jeszcze...

Te poniedziałkowe rozmowy to metafora moich spotkań z "Newsweekiem Polska" dobrych kilka lat temu. Za kadencji naczelnego Wojciecha Maziarskiego to było fenomenalne pismo, bezsprzecznie najlepszy tygodnik opinii jaki mogłem sobie wyobrazić (sorry, "Polityko"...). Kapitalne teksty ze wszelkich dziedzin (nawet nielubianą przez mnie Historię dało się czytać, a Kultura to było już mistrzostwo Universum), znakomici autorzy, świetne osobowości, genialne felietony (Michał Zaczyński!), nowoczesny format... I mógłbym tak piać jeszcze długo. Niestety, skończyło się to podobnie jak u tego słynnego koguta, co myślał o niedzieli. W pewien wiosenny poniedziałek niecałe dwa lata temu kupiłem jak zwykle "Newsweek" i mnie ścięło. Z nóg. Nowym naczelnym - Tomasz Lis. Z dotychczasowych autorów - połowy niet. Zamiast moich ulubionych felietonistów jakieś zupełnie obce twarze, jakieś paskudne oblicza, które kojarzyłem do tej pory z wyuzdanymi magazynami. Ostał się właściwie tylko Szymon Hołownia, który zresztą pół roku później wyleciał z jeszcze większym hukiem, a inwektywy jakimi się przy tej okazji obrzucili z naczelnym, wzbudziłyby szacunek w każdym gimnazjum, a nawet i w niektórych zakładach karnych.

Nie powiem, starałem się ten "Newsweek" po liftingu przeczytać. Ale nie szło mi kompletnie. Nawet teksty dotychczasowych autorów jakby się zmieniły na jakieś przyciężkawe. Przede wszystkim jednak nie mogłem wybaczyć redaktorowi Lisowi, że wszystko to zadziało się tak nagle, że bez żadnego ostrzeżenia, bez jakiejkolwiek informacji, wciśnięto mi za 5 złociszy zupełnie inną gazetę niż chciałem. Wyglądało to bowiem jak stary "Wprost", któremu perfidnie zamieniono okładkę na "Newsweek". Z odrazą wyrzuciłem ten numer na makulaturę i poprzysiągłem sobie solennie, że już nigdy tego tytułu nie wezmę do rąk, bo tak jak postąpiono wtedy, się po prostu wiernym czytelnikom nie robi.

W dotrzymaniu tej przysięgi mocno utrzymywało mnie to, co się potem dało zaobserwować w interesującym nas dzisiaj temacie. Co druga okładka krzyczała o rozmaitych perwersjach księży katolickich (homoseksualizm, pedofilia, niedochowywanie celibatu, zboczenia pomniejsze) lub ich zamachach na wolność (seksualną rzecz jasna) szarego Polaka. Pozostałe okładki były o gejach. Względnie o celebrytach. I nawet przy aktualności i społecznej doniosłości przynajmniej niektórych z tych tematów, częstotliwość epatowania nimi nie pasowała do poważnego, opiniotwórczego pisma, za to niebezpiecznie zbliżała "Newsweek" do tych mediów, które codziennie krzyczą, że Niemcy, Rosjanie i Żydzi zjedzą nas pospołu na surowo jeszcze przed upływem dekady (a jeśli nadal będzie rządził Tusk, to i szybciej).

W swojej bezkresnej naiwności miałem jednak nadzieję, że to w końcu w naturalny sposób wygaśnie, bo jak długo przecież można czytać w kółko o jednym; że czytelnik znudzony monotonną tematyką własnym portfelem zagłosuje za zmianą - jak to się ładnie nazywa - linii pisma. I gdy jakoś dwa tygodnie temu siedziałem w poczekalni gabinetu ginekologicznego, z wyłożonych tam gazet jedynie "Newsweek Polska" adresowany był do męskiego czytelnika. Na okładce Maciej Stuhr, to jeszcze nie najgorzej - pomyślałem. Ale w środku opuściła mnie wszelka nadzieja. Dział "Polska": "Gej w szatni przeraża piłkarza". Dział "Nauka": "Czy owady są gejami?". Felieton Naczelnego: "W tęczę Rosji!" (to był numer z sierpnia, prorok jakiś?). Nawet przez chwilę pomyślałem, że ktoś podmienił okładki i w ręku trzymam oficjalny biuletyn Kampanii Przeciw Homofobii. Niestety, pomyłki nie było. A to przecież nie jest jeszcze szczyt możliwości redakcji "Newsweeka". Można sobie wyobrazić takie hipotetyczne wydanie, że o gejach będzie artykuł w każdym z działów. Jakby co, mam kilka propozycji: "Polityka": "Geje w parlamencie - ze wspomnień sejmowego szatniarza", "Historia": "Homoseksualizm na przestrzeni wieków", "Kultura": "YMCA, czyli 10 gejowskich przebojów wszech czasów i ich społeczny odbiór", "Biznes": "Jak sprzedać facetowi kredkę do oczu", "Turystyka": "Z zaułków Berlina wprost do Le Marais".

Po powrocie do domu zabrałem się do rzeczy (nie mylić z "Do Rzeczy") statystycznie. Rzut oka na okładki tylko z 2013 roku (dostępny tutaj) zaowocował następującą klasyfikacją. Na 48 okładek:
- dziesięć piętnuje grzechy kościoła katolickiego
- dziesięć kolejnych traktuje o seksie (w końcu sex sells...)
- sześć wytyka znienawidzone twarze tak zwanej "prawicy": Kaczyński, Pawłowicz, Macierewicz (ten to nawet dwukrotnie), Cejrowski
- z pięciu uśmiechają się politycznie poprawni celebryci
Pewnym zaskoczeniem jest za to, że w porównaniu z poprzednim rokiem, tym razem:
- tylko trzy okładki są spod znaku tematyki LGBT
- zaledwie jedna okładka pastwi się nad tzw. polskim patriotyzmem

W książce "Co z tą Polską?" (i w późniejszych) Tomasz Lis porywająco przekonuje, że tylko jednocząc się, zakopując dzielące nas przepaście, współpracując dla wspólnego dobra, jesteśmy w stanie zmienić Polskę, zbudować w tym kraju coś wspaniałego. Swoim działaniem redaktor Lis niestety nie daje nam dobrego przykładu. Owszem, pewne środowiska z którymi walczy nie znają hasła, że możemy się pięknie różnić, ale też nie próbuje nawet wyciągnąć do nich ręki. Nie, nie do zgody, ale do współdziałania. Do tego, by znaleźć jakikolwiek punkt wspólny między kompletnie rozmijającymi się poglądami. Bo raczej nigdy nie będzie tak, że będziemy w tym kraju wszyscy identyczni, niewiele różniący się od siebie, zgrani i chętni do niezobowiązującej pracy dla kraju.

Jeśli cokolwiek zapamiętałem do dziś z lektury "Co z tą Polską?" to słowa, że działanie na rzecz wspólnego dobra jest nieskończenie trudne, wyczerpujące i nie dające żadnych gwarancji na sukces. Ale mimo to warte podjęcia. Tomasz Lis poddał się już na początku tej drogi. Cóż, i tak w życiu bywa. Co nie zmienia faktu, że strasznie szkoda...

1. grudnia 2013, 00:54 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

2 komentarze:

michalzaczynskiblog@gmail.com pisze...

Dziękuję,
pozdrawiam.
Felietony tu: michalzaczynski.com

M.

Piotrek pisze...

Cała przyjemność po mojej stronie!

Felietony w formie elektronicznej śledzę na bieżąco, z niezmienną w stosunku do formy papierowej uwagą i zachwytem :)