czwartek, 10 kwietnia 2014

z awiacją przez wieki

Odpowiadając na zarzuty niejakiego Jerzego Janowicza, tenisisty, odnośnie wszystkiego, Rafał Stec dowodzi we wtorkowej "Wyborczej", że owszem i ten tego, ale mimo to "wciąż mieszkamy w jednym z 25-30 najbogatszych, najbezpieczniejszych, dających najwięcej możliwości państw świata".

Teza z którą można polemizować długo i bez sensu. Lepiej jednak przypomnieć, że właśnie dzisiejsza czarna rocznica jest najlepszym świadectwem na to, że z ową cywilizacją jest u nas różnie. Już kilka godzin po tym, jak prezydencki Tupolew runął na smoleński las, Tomasz Hypki, rozchwytywany w mediach wszelakich ekspert lotniczy, wypowiedział znamienne słowa: "Polska jest jednym z niewielu krajów na świecie, a niemal wyjątkiem w świecie cywilizowanym, w którym dochodzi do wypadków lotniczych z udziałem najwyższych rangą przedstawicieli władz. Ostatni podobny przypadek miał miejsce w 1994 w Rwandzie, kiedy w katastrofie lotniczej zginęli prezydenci Rwandy i Burundi, jednak ich samolot został zestrzelony przez bojówki opozycji". [za: onet.pl]

Bo to nie tylko Smoleńsk, odmieniany u nas przez wszystkie przypadki, okoliczniki i celowniki. To również niewiele wcześniejsza katastrofa wojskowej CASY z połową dowództwa wojskowego, to kraksa śmigłowca z premierem Leszkiem Millerem, to wreszcie trochę mniej nagłośniony przypadek Marszałek Senatu Alicji Grześkowiak, której statek powietrzny (ale to fajne określenie!) awaryjnie musiał lądować niemal na pustyni, gdzieś na Bliskim Wschodzie.

Wobec tych faktów aż dziw bierze, że którykolwiek z polityków odważa się jeszcze wsiąść na pokład maszyny latającej. Powiem więcej, posłowie powinni mieć specjalny dodatek za pracę w niebezpiecznych warunkach i podejmowanie takiego ryzyka. A polis od podróży lotniczych ubezpieczyciele powinni wystrzegać się niczym ognia piekielnego.

Bo pod względem awiacji Polska musi być krajem z niewiadomego powodu przeklętym. Może to nasi bohaterscy lotnicy, biorący udział w bitwie o Anglię, podpisali cyrograf nie z tym, z kim trzeba? A może, skoro z tej ziemi nie wyszli bracia Montgolfier ani bracia Wright, to się nie trzeba było w przestworza pchać? Nie wiem, w każdym razie to u nas lata się na drzwiach od stodoły; to u nas pilotom bije się brawa po szczęśliwym lądowaniu; to u nas kapitanowie o ptasich nazwiskach muszą przyziemiać bez podwozia; a nasze szybowce i awionetki spadają na pola i zabudowania niczym bociany zestrzeliwane w przestrzeni powietrznej Libanu; to u nas jedno z lotnisk nie bez powodu chyba nazywa się Modlin (od czynności jaką wykonujemy w czasie lotu); to u nas wreszcie zaraz po wejściu na pokład tankuje się do nieprzytomności trunki - nomen omen - wyskokowe, aby w razie katastrofy niewiele pamiętać z podróży na łono Abrahama.

Czasami wydaje mi się, że lepiej byłoby, gdyby historia polskiej awiacji zakończyła się tak, jak próby wskrzeszenia lotniczych tradycji w pewnej wsi na Opolszczyźnie, o której opowiedział mi Wujek. W czasie II wojny startowały stamtąd samoloty Luftwaffe, tuż po wojnie pielęgnowano tradycje szybowcowe, utworzono prężnie działającą szkołę dla pilotów i mechaników, ruch w powietrzu był jak na przysłowiowej Marszałkowskiej. W latach 60-tych wszystko upadło, ale kilka lat temu próbowano nawiązać do dawnej świetności. Odrestaurowano hangar, postawiono rękaw do pomiaru wiatru, wyasfaltowano na nowo krótki pas startowy. Kulminacyjnym punktem dnia miały być pokazy paralotniarzy i motolotniarzy. Wśród owacji zebranego tłumu, jeden z głównych aktorów tego przedsięwzięcia wziął rozbieg, rozpędził się, wzbił w powietrze, przeleciał kilka metrów, po czym spadł i złamał nogę...

Taki był koniec lotnictwa w miejscowości X.

10. kwietnia 2014, 20:26 DST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: