środa, 29 października 2014

megafon Charona

Gdy na tamten świat odchodzi znana i medialna osoba, życzenie "ciszej nad tą trumną" staje się marzeniem ściętej - nomen omen - głowy. Pudelek (z całym szacunkiem dla jednej z najbardziej inteligentnych psich ras) wyrusza wtedy na żer. A sama trumna, choć drewniana i mało sprężysta, staje się znakomitą trampoliną dla tych, którzy usilnie chcieliby przypomnieć o swoim istnieniu szerszym masom kontemplującym telewizyjny ekran. Wiele w tym jest zresztą winy samych odbiorców, bo gdyby nas pogrzeby "znanych i lubianych" tak magnetycznie nie przyciągały, to i media nie robiłyby z nich pozycji wystrzeliwujących oglądalność niczym rakieta Ariane 5.

Najpierw walkę z rakiem przegrała aktorka Anna Przybylska. Jej trumna jeszcze dobrze nie osiadła sześć stóp pod ziemią, gdy Kuba Wojewódzki na tę okoliczność przyłożył w "Gazecie Wyborczej" paru osobom. I księdzu, że na kazaniu podczas mszy pożegnalnej przemawiał z głębią czytającego fakty z "Wikipedii" (poniekąd słusznie, wielu kaznodziejom należałoby tych pogrzebowych mów po prostu zabronić), i szeroko pojętym wiernym, i wreszcie samemu Bogu, który zdaniem pana Kuby powinien przeprosić rodzinę aktorki, że tak wcześnie zabrał ją do siebie. Ile w tym wszystkim tromtadracji, ile troski o pamięć Anny Przybylskiej, a ile tak zwanego "lansu"- nie mnie oceniać. Chociaż, o ile wiem, Kuba Wojewódzki deklaruje się jako zatwardziały ateista. W tej sytuacji wypominanie i wygrażanie Bogu, czyli komuś, kto w pana Kuby opinii przecież nie istnieje, wygląda co najmniej dziwnie. I wymagałoby raczej pilnej konsultacji u specjalisty z dziedziny zjawisk, które dzieją się u człowieka pod czaszką. Chyba, że panu Kubie nie o to jednak chodziło, a o rozjuszenie przeciwnego ideologicznie obozu. Wtedy zgoda, w domu wszyscy zdrowi. Tylko czemu na trumnie przyjaciółki?

Wykorzystywanie tego akurat przedmiotu, żeby przyładować adwersarzowi na oczach milionów nie jest niczym nowym; truizm to brodaty i wiemy o tym przynajmniej od czasów katastrofy smoleńskiej. A pochylanie się nad tym faktem jest zajęciem niegodnym jego bohaterów, którzy na słowo jakiegokolwiek wspomnienia zwyczajnie nie zasługują. Mało odkrywcze jest również, że skłonności do wchodzenia z megafonem na Styks ludzie mają zakodowane chyba w genach. Przypadłość ta dotyczy przedstawicieli wszelkich obozów politycznych, ideologicznych i jakich tam jeszcze sobie pomyślicie. Kilka dni temu, w katastrofie spowodowanej wybuchem gazu w katowickiej kamienicy, zginęła para młodych, znanych dziennikarzy. I niestety, jeszcze przed pogrzebem, panu Prezydentowi umyśliło się, aby nadać im pośmiertnie odznaczenia państwowe. Co uruchomiło spodziewaną lawinę, na którą internetowy pudel ślini się bardziej niż pies Pawłowa.

Dyskutują, co oczywiste, internauci na forach wszelkich (i to naprawdę wszelkich, nawet na "gry-online.pl"). Dyskutują telewizyjni goście masowej i nieco mniej masowej wyobraźni (np. w studiu Superstacji pogadali sobie: wytatuowany pan dziennikarz z irokezem na głowie, bardziej przypominający zresztą basistę garażowego zespołu punkowego z Pcimia Dolnego, wraz z panią politolog o głosie posłanki Senyszyn; pospołu doszli do wniosku, że odznaczenie dla małżeństwa Kmiecików to musi być element kampanii wyborczej, bo Waldemar Milewicz, który zginął "na służbie", orderu żadnego nie otrzymał, a tu "przeciętnemu reporterowi spadła na głowę kamienica" i order jest). Przypomniał o sobie "pierwszy po b(l)ogu", czyli pan Rafał A.Ziemkiewicz - człowiek u którego od jego sznytu pisarskiego większa jest tylko niczym nieskalana pewność swoich racji. On z kolei dostrzegł w całej sprawie "lans" ze strony Prezydenta, oraz "pudelkizację" najwyższych odznaczeń. Wreszcie reżyser i scenarzysta Andrzej Saramonowicz (gdyby przyjąć zasadę, że za twórcę powinny przemawiać jego dzieła, ten pan powinien zamilknąć na wieczność) oburzył się nie mniej zdecydowanie, ironizując przy tym, że skoro ofiary wybuchu gazu otrzymały Złote Krzyże Zasługi, to rannym powinny przypaść Srebrne, a tym którym tylko wyleciały szyby w oknach - Brązowe.

I tylko o samych zainteresowanych jakoś szybko zapomniano. Chwilowo ważniejsza jest możliwość przyładowania komuś trumną, w tym przypadku Prezydentowi, albo absurdalne licytacje na poziomie przedszkola, komu bardziej order przysługuje (prosze pani, a Darek dostał medal, a Waldek nie, a jemu sie bardziej należało...). Ale o co właściwie w tym wszystkim chodziło... Aha, katastrofa, dziennikarze. Tak, faktycznie, chyba dzisiaj był pogrzeb, nie? Wytatuowany pan dziennikarz zdobył się nawet na chwilową refleksję, iż właśnie ciszej powinno być nad tą trumną, nie uświadamiając sobie prawdopodobnie - a szkoda! - że sam nad tą trumną dmie w trąby jerychońskie.

A pogrzeb był chyba piękny. Wnoszę - bez ironii - po relacjach medialnych. Kamil Durczok wygłosił chwytający za serce monolog, bez patosu tłoczonego zwykle przy takich okazjach hektolitrami, bez ckliwości i łzawego sentymentalizmu rodem z tabloidów i telenowel. Nie wiem jak kto, ale ja życzyłbym sobie, żeby właśnie w ten sposób pożegnano mnie kiedyś w przyszłości, przy końcu mojego czasu, miast wymieniać od myślników wszystkie te niby-moje przymioty, które na zasadzie efektu Barnuma i tak pasują niemal do każdego.

Żeby jeszcze było jasne. Pośmiertne odznaczenia wydają mi się wynalazkiem koszmarnym. W powszechnym odbiorze wygląda to bowiem tak, że wystarczy przenieść się do Krainy Wiecznych Łowów, najlepiej tragicznie i niespodziewanie (ale to nie warunek), żeby zasłużyć na order orła jasnego koloru czy inny złoty krzyż. Bo jak inaczej rozumieć uzasadnienie odznaczenia: "za osiągnięcia w działalności dziennikarskiej i wyjątkową wrażliwość społeczną w pracy reporterskiej". Tydzień temu te osiągnięcia były pewnie nie mniejsze, ale o medalu nikt nawet nie pomyślał. A tragiczna śmierć sprawiła, że już na medal zasługują? To powszechny paradoks, znany też pod postacią chałupniczego aforyzmu - śmierć unieśmiertelnia. Pisarz umiera a jego książki zapełniają centralne półki w księgarni. Na pocieszenie niech mu pozostanie świadomość - jeśli ją jeszcze ma, gdziekolwiek jest - że takiego Van Gogha też doceniono dopiero po śmierci.

Więcej jest raczej w tym pośmiertnym orderowaniu braku inwencji niż złej woli. Więcej rozumowania w rodzaju: "nie mamy pomysłu jak go upamiętnić to dajmy mu medal", niż chęci wykorzystania okazji (tu: medialnej śmierci) dla własnych korzyści. Wyrywanie Charonowi mikrofonu (on i tak zbyt wiele nie mówi), by przypomnieć o sobie lub komuś przyłożyć już znacznie trudniej mi zaakceptować niż pójście po linii najmniejszego oporu w kwestii uhonorowania czyjejś pamięci. Nie każdego stać na takie epitafium, jakie wygłosił Kamil Durczok (ba, chyba stać mało kogo), ale ostatecznie to przecież jeszcze nie grzech.

Zresztą - na drugą stronę, jeśli cokolwiek tam jest, tych orderów i tak nikt ze sobą nie zabierze.

29. października 2014, 01:31 DST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Ordery dla poszkodowanych, a co dla pozostałych sąsiadów ciężko przestraszonych wybuchem ...