czwartek, 26 lutego 2009

touch of divinity

Ten tekst powstał spontanicznie. Dziś rano, przeglądając internet, przypadkowo natrafiłem na informację, która mnie zelektryzowała. W maju ukaże się nowa płyta Amorphis! :) Pomyślałem, że to dobra okazja, żeby zabrać Was w krótką podróż przez moje spotkania z Amorphis. To pierwszy zespół, który swoją twórczością dosłownie wbił mnie w fotel. Wciąż jednak są raczej mało znani i właściwie nigdy nie zostali docenieni tak, jak na to zasługują. A zatem - ubieramy się ciepło i ruszamy do mroźnej Finlandii...

Istnieją od 1990 roku. Nazwa pochodzi od greckiego amorphous - bezkształtny. Taka też miała być ich muzyka, nieokreślona, trudna do zdefiniowania, innowacyjna. Ich pierwsze nagrania, których zwieńczeniem była płyta The Karelian Isthmus, to klasyczny death/doom, nic specjalnego zresztą. Jednak już w 1994 roku ukazał się drugi album Amorphis - Tales From The Thousand Lakes. Płyta, która - w opinii krytyków i dziennikarzy muzycznych - przewróciła metalową scenę do góry nogami. Już zdumiewający jest fakt, że zespół oparł warstwę liryczną płyty na "Kalevali" - fińskiej epopei narodowej (wyobrażacie sobie, jakby w Polsce ktoś nagrał rockowy materiał w oparciu o teksty z "Pana Tadeusza"...?). To zresztą będzie od tej pory charakterystyczna cecha Amorphis. Następne płyty, z wyjątkiem dwóch, będą stanowić spójne całości, gdzie każda opowiadać będzie jakąś historię z "Kalevali", która jest czymś w rodzaju zbioru legend i pieśni zakorzenionych w fińskich wierzeniach i kulturze ludowej. Wracając do "Tales...", Amorphis na tej płycie dokonał rzeczy nieprawdopodobnej. Połączył metalowy ciężar i urzekające melodie oparte na fińskim folku. Nie są to jednak wesołe, skoczne humppy (tamtejsza odmiana polki), ale pełne tajemnicy i mroku klimatyczne pasaże. Mocne, wciąż doomowe jeszcze brzmienie gitar i klawiszowe melodie kapitalnie się uzupełniają, dodatkowo przeplatają się dwa rodzaje wokalu: growling Tomiego Koivusaari i czysty śpiew Villego Tuomi. Efekt jest wręcz magiczny: z jednej strony atmosfera płyty jest mroźna, przeszywająca irracjonalnym chłodem, z drugiej strony całość kipi niesamowitą energią. To już była płyta genialna, ale ambitni Finowie na tym nie poprzestali. Kolejna płyta - Elegy utrzymała ich pozycję metalowych wizjonerów. Widoczne już były jednak pewne zmiany: lżejsze gitary, mniej mroku, więcej radości grania i swoistej "hipisowskiej" atmosfery. I wciąż wybitne melodie, mistrzowsko wplecione w metalowy materiał. Pojawił się też nowy czysty wokal: Tuomiego zastąpił Pasi Koskinen, którego bardzo charakterystyczny, "przeciągający" śpiew stał się wizytówką zespołu na następne lata. Bo Amorphis dopiero wchodził na szczyt. Trzy lata po "Elegy" ukazało się ich dzieło życia - Tuonela. Jeśli "Tales..." było płytą genialną, to na "Tuonelę" (w "Kalevali" tak nazywała się kraina umarłych, odpowiednik Hadesu) brakuje już przymiotników. To jest prawdopodobnie najlepsza, najbardziej wciągająca, najbardziej urzekająca płyta jaką kiedykolwiek miałem okazję przesłuchać. Spójna od pierwszej do ostatniej minuty, bez jakiegokolwiek słabego punktu. Zupełnie zniknął growling, melodie przechodzą wszelkie wyobrażenia, zresztą instrumentarium też się wzbogaciło, bo słyszymy tu i saksofon, i flet (można zagrać metalowy kawałek na flecie! posłuchajcie ścieżki "Rusty Moon"), i azjatycki sitar. Ta płyta po prostu porywa; słuchając jej znika rzeczywistość wokół, bo dźwięki wylewające się z "Tuoneli" sprawiają, że nagle jesteśmy w mroźnej Laponii, pokonujemy zasypane śniegiem, ponure pustkowia i bezkresne jeziora. To jest autentycznie jedyny album, który wywarł na mnie takie wrażenie, wciągnął, zatopił w swoim wnętrzu. Nic dziwnego, że po takim czymś trudno było oczekiwać, że Amorphis może jeszcze nagrać coś lepszego. A jednak prawie im się to udało! Nie, nie nagrali lepszego materiału od "Tuoneli", bo to już byłoby osiągnięcie muzycznego Absolutu, porwanie się na kongenialność, ale nagrali równie dobry (co już było dużym wyczynem). Wydany dwa lata po "Tuoneli" Am Universum pozwolił im utrzymać się na klimatycznym szczycie. Album otwiera "Alone" - absolutny dynamit, kawałek porywający rytmem, energią, melodyką, z wbijającym w ziemię refrenem, z miażdżącą pracą gitar; chyba najwybitniejsze pojedyncze dzieło Amorphis. Cała płyta jednak nie utrzymała tego poziomu, jest już kilka słabszych momentów. Gdyby składała się tylko z utworów klasy "Alone", "Veil Of Sin" czy "Grieve Stricken Heart" wtedy oznaczałoby to, że Amorphis przeszedł sam siebie, co po "Tuoneli" graniczyło z niemożliwością. Droga w dół musiała więc kiedyś się rozpocząć. Po kolejnej dwuletniej przerwie ukazał się Far From The Sun. Płyta bardzo nostalgiczna, głos Pasiego nieprawdopodobnie smutny, mnóstwo depresyjnych momentów. Tylko brzmienie wciąż to samo, chociaż już jakby mniej przebojowości, klimatu, a za to więcej powtarzających się motywów, znanych z poprzednich płyt, ale już bez tej magii, bez tej świeżości. Ale wersja unplugged tytułowego kawałka dawała nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Tak mistrzowskiego współbrzmienia klawiszy i akustycznych gitar nie słyszałem nigdy wcześniej ani później. Chwilowy powrót na szczyt, pojedynczy dotyk boskości, blask dawnej chwały...

Niedługo potem skończyła się pewna epoka. Pasi Koskinen zakomunikował, że odchodzi z Amorphis. Zostawia zespół, który uczynił z niego jednego z najzdolniejszych wokalistów młodego pokolenia. Wtedy mówiono, że już się nie pozbierają. Mają za sobą gorszą płytę, promocyjną klapę (z winy nowej wytwórni), a ponadto odchodzi człowiek, którego głos zdefiniował styl zespołu. Milczenie trwało długie trzy lata. Gdy w końcu lider zespołu, gitarzysta Esa Holopainen ogłosił, że Amorphis nagrywa nową płytę, która w dodatku ma być powrotem do korzeni, zapewne niewielu w to uwierzyło. Na początku 2006 roku pojawiło się Eclipse. I faktycznie, w jej brzmieniu można doszukać się dalekich odniesień do "Elegy", teksty znowu nawiązują do "Kalevali" ("Am Universum" i "Far..." nie były oparte na fińskiej epopei), powrócił też growling (nowy wokalista Tomi Joutsen prezentuje się solidnie), chociaż nikt też nie ma wątpliwości, że nagranie materiału klasy "Tuoneli" jest już nieosiągalne. Jednak melodie na "Eclipse" nie pozostawiają wątpliwości, że to Amorphis. Bujający początek "Born From Fire", otwarcie "Same Flesh" i "Empty Opening", całość "The Smoke" - to znowu ten mroźny klimat z początków kariery! A już niewiele później otrzymujemy ostatni jak dotąd album Amorphis. Latem 2007 roku ukazuje się Silent Waters. Na początku zdziwienie: dwa pierwsze kawałki brzmią jakby żywcem wyjęte z "Tales...."! Podobna pasja, energia, żywioł. Potem już jest jednak różnie, płyta wybitna oczywiście nie jest, ale tytułowy "Silent Waters" może zachwycić, są też akustyczne eksperymenty ("Enigma"), genialne klawiszowe partie (ballada "Her Alone") i kapitalny temat przewodni w "Shaman".

Amorphis osiągnął to, co nie udało się większości muzycznych grup. Zdefiniował swój własny, unikalny styl. Nie sugerujcie się tym, jak próbują zaszufladkować ich dziennikarze, to nie jest ani "melodic death metal" ani "rock progresywny". Najwęższa kategoria jaka ich mieści, to moim zdaniem "metal klimatyczny". Ale ja kocham Amorphis za to, że są unikalni i za to, że tworzyli i tworzą wciąż piękne rockowo-metalowe kompozycje okraszone wspaniałymi melodiami, a nie ograniczają się tylko do "darcia mordy". Bogactwo instrumentarium (na "Am Universum" grali nawet na pile!), nieszablonowość, swoisty patriotyzm (w odniesieniach do literackiego dzieła narodowego), pasja i konsekwencja - to wszystko uczyniło z Amorphis jeden z najbardziej niezwykłych zespołów przełomu wieków.

29. maja światło dzienne ujrzy Skyforger (już sam tytuł przyprawia o dreszcze). I jestem pewny, że Amorphis znowu czymś nas zaskoczy, pokaże, że wciąż jest na klimatycznym szczycie. Nawet jeśli nie będzie to dzieło na miarę "Tuoneli" czy "Am Universum". A może...? Właśnie dlatego nie mogę się doczekać premiery. A przez te trzy miesiące pozostaje mi przemierzać bezkresne pustkowia Finlandii wraz z dotychczasowymi dziełami Amorphis. Wybierzecie się w taką podróż razem ze mną...?

(dziś proponuję dostępne w sieci radiowe wersje "Alone" i "Silent Waters", są wprawdzie krótsze niż albumowe i tracą troszkę klimatu, ale duch Amorphis pozostaje)





26. lutego 2009, 23:20 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: