niedziela, 24 kwietnia 2011

venite ad me omnes

Mówią o nim, że jest przaśny, bogoojczyźniany i wąsaty. Mówią, że zamiast świadomej refleksji wymaga recytowania regułek i internalizowania dogmatów. Że wprowadza nowe trendy w modzie (ach, te spodnie na kancik i te buty "kościółkowe"). Że pomaga kształtować kapitał społeczny (jakie to przeróżne grupy dyskusyjne się tworzą w słoneczny dzień wśród dżentelmenów stojących przed wejściem). I że sprawia, iż dorośli ludzie dziecinnieją, specyficzną manierę językową przyjmując, gdy zaczynają prawić o "Bozi" i "paciorku".

Mówią o nim różne rzeczy. A jaki naprawdę jest? Polski katolicyzm, bo o nim mowa. Nie wiem, nie podejmuję się osądzać, nie odważę się generalizować żadnej z powyższych obserwacji. Ale wiem o nim coś na pewno. Wiem, i będę tego bronić jak Rokita Nicei, że polski katolicyzm ma jedną zasadniczą cechę charakterystyczną. Dwa razy do roku w jego udziale dokonuje się cud wielki, większy niż w Kanie Galilejskiej.

Otóż dwa razy do roku, przy okazji dwóch najważniejszych świąt chrześcijaństwa, tysiące wiernych, którym w każdą niedzielę jest do kościoła za daleko i nie po drodze, w cudowny sposób ścieżkę do świątyni odnajdują. 24. grudnia na Pasterkę oraz w Wielką Sobotę z koszyczkiem, płyną do kościołów strumienie ludzi szerokie niczym Amazonka. Ludzi, których w każdą zwykłą niedzielę od najbliższej świątyni dzieli teren nie do przebycia, najeżony polami minowymi i bezkresnymi bagnami pełnymi krwiożerczych krokodyli. Nie zamierzam oczywiście nikomu zaglądać w religijność i sporządzać list czyichś kościelnych (nie)obecności - to rzecz jak najbardziej prywatna. Ale niezmiernie - jako niespełnionego socjologa - fascynuje mnie samo zjawisko. Spać przez to w nocy nie mogę, tak mnie to nurtuje. Dlaczego ludzie, którzy się deklarują jako "wierzący, ale niepraktykujący", w te dwa dni jednak praktykują? Dlaczego na te dwa dni robią wyjątek od swojego świadomego wyboru, od światopoglądowego postanowienia? Zakładam bowiem rzecz jasna, że taka deklaracja ("jestem wierzący-niepraktykujący") ma wszelkie znamiona świadomej i przemyślanej decyzji. A nie jest podyktowana na przykład... hmm... wygodą? I tym, że w niedzielę lubimy dłużej pospać, a popołudniu poimprezować. Więc mszę świętą trudno już jakoś upchnąć w ten grafik.

Od razu uprzedzam, że nie uprawiam tutaj żadnej katechezy, a jedynie udałem się na poszukiwania zaginionej hipokryzji. Bo czym jest opisany w poprzednim akapicie "cud", jak nie robieniem w konia zdrowego rozsądku i egzekucją na zwykłej przyzwoitości. Rozwadnianiem czegoś, co rozwadniane być nie powinno. Gdyż mimo że jestem zwolennikiem świata pełnego wszelkich odcieni szarości pomiędzy bielą a czernią, akurat w tym przypadku to jest wybór zero-jedynkowy. Jestem niepraktykujący to nie praktykuję. I już. Nie można być trochę w ciąży i tak samo nie można być trochę niepraktykującym. Niepraktykującym wtedy, kiedy mi jest wygodnie, kiedy mi pasuje.

A kiedy pasuje, żeby jednak sobie trochę popraktykować? Udajmy się zatem w poszukiwanie zaginionej hipokryzji. Dlaczego ludzie, którzy przez cały rok omijają kościoły łukiem wielkim niczym ten Triumfalny, gdy przychodzi pewna magiczna data, w świątyni stawiają się niezawodnie? Trop pierwszy - ważne święta są "nakazane". Zgoda, ale podobnie jak każda niedziela. Pismo wyraźnie powiada: "pamiętaj, abyś dzień święty święcił" - a Chrystus za "dzień święty" uważa przecież każdą niedzielę, a nie tylko swoje urodziny i Zmartwychwstanie. To może trop drugi - "tradycja tak każe"? No, to jest wymówka genialna. Jak słyszę coś w stylu: "polska tradycja nakazuje iść na Pasterkę i jajeczka na Wielkanoc poświęcić", to współczuję wszystkim głęboko i autentycznie religijnym ludziom, których najważniejsze Święta takie tłumaczenie sprowadza do pozycji kolejnego elementu, który trzeba "odbębnić" w imię jakiejś bliżej niesprecyzowanej "polskiej tradycji".

Wyjaśnień bym szukał raczej bliżej gruntu. Najbardziej przyziemny trop to oczywiście lęk. Zagłuszanie wyrzutów sumienia czymś w rodzaju: "Wierzę w jakąś postać Nieba i Piekła, ale do tego kościoła to mi się naprawdę nie chce chodzić co tydzień (ewentualnie: nie pasuje mi/mam co do innego roboty/muszę odetchnąć po tygodniu harówy). Więc może jak pójdę chociaż w te najważniejsze święta, to Pan Bóg jakoś przez palce na mnie spojrzy, jak będzie wydawał decyzje kto na niebiańskie pastwiska, a kto do kotła". Żałosne. Jeszcze lepsze są tropy owcze: "Wszyscy w święta idą do kościoła, to ja też". Albo snobizm: "W święta wszyscy będą w kościele. I ta Kowalska z trzeciego piętra. I prezes Iksiński z żoną. To my też pójdziemy się pokazać, zajedziemy umytym autem, niech zobaczą moją nową sukienkę od Armaniego". Lub też pantoflarstwo spod znaku: "Na święta przyjeżdża ciocia Gienia spod Białobrzegów i dziadek Antoni też będzie, nie będę robić scen - już pójdę do tego kościoła, niech myślą, że nadal jestem zagorzałym katolikiem".

Zamiast błyskotliwej - jak zawsze - konkluzji, powtórzę: nie mam nic do tych, których w kościele nie pamiętają najstarsi ministranci. Nawet ich w pewien sposób podziwiam. Rozkłada mnie natomiast styl myślenia tych, którzy w niedzielę świątyni nie zaszczycają bo im się nie chce, dorabiają do tego ideologię "jestem wierzący-niepraktykujący", ale w Święta do kościoła biegną na wyścigi. Z przyzwyczajenia, bo się tak utarło, bo w święta w kościele jest tak uroczyście, aby ugłaskać rozgniewaną Opatrzność. Albo po prostu "bo tak wypada". Fuj!

24. kwietnia 2011, 23:04 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

2 komentarze:

pysik pisze...

Ja bym się skłaniała ku temu, że większość tych ludzi, których opisujesz po prostu nie rozumie po co chodzi do kościoła( to nie ma być oceniające- raczej wynika z mojej obserwacji i rozmów), a w święta "w kościele być trzeba". Nikt nie wie po co, po co te wszystkie procesje, klękania, i "o matko-ile jeszcze tych czytań"(autentyk z soboty), święconka- wiadomo- na szczęście;). Niewiedza zmiksowana z tradycją- czyli w święta muszę być, ale za bardzo tego "przedstawienia" nie rozumiem, więc nie zachęca mnie to do bycia wierzącym-praktykującym.

Piotrek pisze...

A'propos tej "święconki" - faktycznie zapomniałem o jeszcze jednej grupie wyjaśnień ;) Gdy w święta w kościele szuka się sposobności zapewnienia sobie pomyślności już w życiu doczesnym. Cóż, różne są przedmioty pożądania, które mogą przynosić szczęście: kominiarz, łuska wigilijnego karpia w portfelu, czterolistna koniczyna, guma z majtek Justina Biebera...