czwartek, 18 sierpnia 2011

keep on pretending

Nie tak dawno temu, podczas uroczystości na Jasnej Górze, pewien ksiądz solennie zapewnił, że "nigdy nie będziem z ku*wami w aliansach". Słuchając tych słów, przykładowy dresiarz mógłby pomyśleć o autorze coś w stylu: "spoko ziomal", za to przykładowy literaturoznawca pochwaliłby duchownego za nieprzeciętną znajomość klasyki. Dla każdego coś miłego. Wydaje się jednak, że akurat w tym przypadku ksiądz nie miał na celu przypodobać się jakiejkolwiek z kategorii społecznych, a ta wypowiedź była po prostu przykładem charakterystycznego dla niego sposobu werbalizacji emocji.

Niemniej jednak, pretensjonalność nadal trzyma się mocno. Tak jest zresztą od wieków, może nawet od chwili, gdy człowiek zszedł z drzewa. A sfera językowa, to co i jak mówimy, zawsze było idealną płaszczyzną, aby w oczach innych malować swoje doskonalsze "ja". Kiedyś dobrze było wygłosić coś z francuska lub z włoska, innym razem odpowiedniejsza była łacina (klasyczna, nie kuchenna). Współcześnie języki romańskie bynajmniej nie straciły na znaczeniu, zwłaszcza włoski (ach te "ekspresso" i "ciał!"), a i znajomość łaciny może dać w rezultacie +50 do ogólnego podziwu i uwielbienia, z tym, że nie klasycznej, a elitarnej - czyli świńskiej.

Generalnie jednak na tak zwanym topie jest angielski (w czym celuje zwłaszcza niżej podpisany), ale jedynie w grupie wiekowej - powiedzmy - 25-35 lat. Przy czym częstotliwość nadużywania jest odwrotnie proporcjonalna do znajomości języka Szekspira, Królowej i Pippy Middleton. Młodsi (-20) zaznaczają swój status raczej nadużywaniem słów powszechnie uważanych za nieparlamentarne (podobno wszystko da się wyrazić za pomocą tylko czterech spośród nich), natomiast starsi (50+) zanadto obficie posługują się słownictwem, które uważają za "młodzieżowe". I chociaż w rzeczywistości "młodzieżowe" przestało być wieki temu, nie przeszkadza to okrasić wypowiedzi iście jadowitą formułą "Jak to się teraz mówi...", po czym następuje np. "cool", "wypasiony" tudzież "trendi".

Portretowanie pretensjonalności w taki sposób nie ma jednak najmniejszego sensu. Już choćby dlatego, że społeczeństwo nam się zatomizowało jak nigdy dotąd i nie istnieje coś takiego jak moda rozumiana per se. Ludzie stają na uszach, robią tysiące mniej lub bardziej sensownych rzeczy, a nawet - tu kłania się teoria Veblena - nabywają dobra, które nie są im absolutnie do niczego potrzebne, nie po to, aby "być modnym" albo "być na czasie", bo to jest pustosłowie jakich mało. Podejmując te wszystkie czasochłonne i finansochłonne zabiegi człowiek nie chce uzyskać jakiejś ogólnej i niewiele mówiącej łatki "jestem nowoczesny" czy "jestem modny". Wkładając tyle wysiłków i kosztów dąży do czegoś konkretnego - do przyodziania się w czytelny komunikat, który będzie wysyłany współplemieńcom w postaci sygnału potwierdzającego jasne i określone aspiracje: "Jestem X a nie jestem Y".

A ponieważ grupy potencjalnych aspiracji mnożą się jak króliki po Viagrze, nawet unikanie tak zwanego obciachu nie jest proste. Dawniej wystarczyło kreować się na inteligentniejszego niż się jest w rzeczywistości, co świetnie portretuje słynna anegdotka o obywatelu zachodzącym do księgarni i proszącego sprzedawcę o jakąś wymagającą lekturę. Gdy księgarz proponuje Kafkę, delikwent odpowiada: "Dziękuję, już dzisiaj piłem". Obecnie można opowiadać, że na wystawnym przyjęciu jadło się krykiety posypane estradiolem i bastylią, ale i tak prędzej wyśmieją gościa, który pomyli Alexandra McQueena ze Stevem McQueenem, albo - co gorsza - hippisa z hipsterem.

Świadomość owych pułapek i wynikających z nich tragicznych konsekwencji natchnęły mnie do stworzenia czegoś w rodzaju skryptu wtajemniczającego w arkana postmodernistycznej pretensjonalności. Zakładałem, że znajdą się w nim - w formie przystępnej pigułki - wskazówki i rady, jak odnaleźć się w rzeczywistości, w której właściwie nie wiadomo nawet, czy lepiej być w mainstreamie czy poza nim. Na szczęście jest kilka uniwersalnych trików.

Z pewnością warto posiadać smarkfona spod znaku jeżyny. Aktywnie korzystamy również z Google+ i ćwierkamy na Tweeterze. Konto na Fejsbuku na razie nie zaszkodzi (ale na NaszejKlasie - wykluczone!), chociaż wypada nadmienić w towarzystwie, że nie jest się zwolennikiem zmieniania świata przy pomocy przycisku "Lubię to!" (nie używamy terminu "lajkowanie", bo to wczesne liceum). Polityką się zanadto nie interesujemy, ale gdy ktoś zapyta, to odpowiadamy, że popieramy integrację europejską, rozwój demokracji oraz sprawiedliwy podział dochodu narodowego. W kwestiach ekonomicznych jesteśmy anti-trust i opowiadamy się za zrównoważonym rozwojem, a w sprawach społecznych wspieramy uciśnione mniejszości (Polaków na Litwie, ateistów w Polsce, środowiska LGBT). O religii lepiej się nie wypowiadać, ale jak już przyciśnie, to najlepiej zadeklarować się jako buddysta, ewentualnie wyznawca czegoś, co się dziwnie nazywa i nikt nie wie, z czym to się je (ale obowiązkowo musi być uduchowione; parodie w stylu pastafarianizmu są dobre dla geeków).

Odrębną działką jest kultura. Obowiązkowo czytamy. Dużo i na pokaz. A co? Przede wszystkim Murakamiego, Larssona (tego od kryminałów) i Cobena (nie Cohena, bo ten śpiewał). Pratchett jeszcze ujdzie, ale King już nie zawsze. Polskich autorów jedynie tych, którzy piszą o gejach albo sami nimi są; ale jeśli dostali NIKE to nie (wiadomo przecież kto przyznaje NIKE...). Czytamy także tygodniki opiniotwórcze. Ale tu również wybór jest ograniczony. "Newsweek" odpada, bo przereklamowany, "Polityka" się źle kojarzy, a "Uważam Rze" już za sam tytuł (za content zresztą też). Więc co czytamy? Oczywiście "Przekrój" (bo tęczowy) i "Wprost". A dlaczego "Wprost"? No, co za pytanie?! Przecież tam pisze felietonistyczna śmietanka: Skiba, Hołdys, Meller (Marcin) i Magda Gessler.

Słuchamy muzyki z białych słuchawek nawet wtedy, gdy nie słuchamy. Czego słuchamy? To mniej istotne, dopóki nie zaczniemy o tym mówić. Ale najlepiej indie rocka ("indie" nie oznacza, że to muzyka z ojczyzny Bollywood, tylko skrót od "independent") i wszystkiego, co ma w nazwie "alternatywny"; chill-out i reggae nie powinny zaszkodzić, ale trzeba uważać. Pokazujemy się na letnich festiwalach, ale nic poniżej OFF-a i Heinekena... - przepraszam - "Henia", nie wchodzi w grę. Może być Roskilde czy Glastonbury, chociaż węgierski Sziget aktualnie nabije nam więcej punktów. Oglądamy również filmy, chociaż kina odwiedzamy rzadko, ale gdy już, to z fasonem. Z polecanych reżyserów warto wyróżnić Tima Burtona (kiedyś) i braci Coen (teraz), a z naszego podwórka - Koterskiego (kiedyś) i Smarzowskiego (teraz). Warto mieć też na podorędziu garść cytatów z aktualnych animacji Pixara, Disney'a czy DreamWorks.

Co jeszcze? Ubieramy się w outletach (nie mylić z lumpeksami), a jeśli markowo to np. Bershka (gimnazjum), Smith's (liceum), Stradivarius (studia) czy New Yorker (później). Powyższa klasyfikacja nie dotyczy skejtów, dresów, ziomali oraz kryptoziomali - dla nich stworzono enklawy w postaci Croppa, House'a etc. Dobre rezultaty powinno przynieść, gdy delikatnie skrzywi nas na widok sweterka w serek, białych kozaczków i skarpetek do sandałów. Jemy egzotycznie i najlepiej bezmięsnie, chyba że mamy dobry reason (np. jesteśmy na diecie NewMayo Clinic). Pijemy piwo (z sokiem), Whisky (potajemnie), wódkę (tylko na weselu), oraz drinki które nazywają się jeszcze dziwniej niż smakują (Cuba Libre i Mojito to borderline dobrego gustu). Z nie-alkoholu: wodę mineralną niegazowaną średnionasyconą dwutlenkiem węgla oraz sok pomidorowy.

Jak tańczymy to nie szkodzi, jak nie uprawiamy sportu to niedobrze. Najlepiej połączyć te dwie aktywności i wybrać coś, co się nazywa dziwnie (Muay Thai) lub śmiesznie (Krabi Krabong) - gwarantuję, że nikt się śmiać nie odważy. Może być jeszcze WenDo (dla kobiet), oraz Capoeira (bez ograniczeń fizjologicznych). A ze sportu sensu stricto: squash, siłownia, pływanie, snowboard. Telewizji nie oglądamy, chyba że akurat oglądamy. Wspieramy działania na rzecz pokoju na świecie. Lubimy fotografować ludzi i zwierzęta (poważniejsze tematy zostawiamy tym, którym się wydaje, że umieją obsługiwać lustrzankę). Jesteśmy ekologiczni jak jasna cholera (atom jest be, Al Gore jest cacy), segregujemy śmieci, ale jeśli już lubimy się brudzić w ogródku, to nie przyznajemy się do tego za chińskiego boga. Otwarcie krytykujemy powszechne zainteresowanie prywatnym życiem celebrytów oraz naukę Kościoła w kwestiach rodziny i seksu. Uwielbiamy drobiazgi w stylu vintage. Na wakacje jeździmy w nurcie backpacking albo couchsurfing (by the way - warto spojrzeć na Wschód i kraje byłego ZSRR). Kończymy kursy wszelakie (tańca brzucha, tkania gobelinów) i zdobywamy różnorodne sprawności (instruktora karaoke dla słuchaczy Uniwersytetów Trzeciego Wieku). W wolnych chwilach spotykamy się ze znajomymi (a jeśli nie, to i tak mówimy, że się spotykamy), oraz uprawiamy clubbing, churching i jogging.

Po namyśle sądzę jednak, że praca nad takim manualem byłaby pointless. Żyjemy przecież w takich czasach, że każdy, kto chce być on the top, sam musi wyznaczyć sobie target i sam być sobie trendsetterem, żeglarzem i okrętem. A poza tym to przecież niemożliwe, aby człowieka poważnie zajmującego się trudną sztuką pretensjonalności, dało się opisać w kilkunastu zaledwie zdaniach. Nieprawdaż...?

18. sierpnia 2011, 23:05 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: