poniedziałek, 2 maja 2011

Poisonblack - "Drive"

Dawno już nie polecałem w tym miejscu żadnej płyty, ale też już dawno nie ukazało się nic nowego, co zasługiwałoby, aby w tym miejscu się pojawić (nie ma to jak wysokie mniemanie o sobie). I oto - jak to zwykle bywa - zaskoczenie przychodzi w najmniej spodziewanym momencie. Ale ab ovo.

Poisonblack to autorska kapela pana, który nazywa się Ville Laihiala i kiedyś był frontmanem nieodżałowanego zespołu SENTENCED. Aha - zauważy ktoś - będę nieobiektywny, gdyż skoro ubóstwiam dotychczasową twórczość lidera Poisonblack, to pogrążony w tęsknocie za SENTENCED będę koić ból wszystkim, co jest w jakimś stopniu z nim związane. Zgoda, kochałem SENTENCED artystyczną miłością bezwarunkową, jednak nie przeszkadzało mi to krytycznie spojrzeć na późniejszą twórczość Villego Laihiali. Cztery poprzednie albumy Poisonblack były wybitnie nierówne. Każdy zawierał kilka kapitalnych kawałków, ale też każdy - może poza "Dead Heavy Day" - pełny był ścieżek, które niczym szczególnym się nie wyróżniały. Każdy zawierał też jakiś feler - a to wokal Villego brzmiał jakby w dniu nagrania rozcieńczył Koskenkorvę kranówą, a to gitary grały sobie a muzom. I wreszcie błąd kardynalny - nad każdą płytą unosił się - w mniejszym lub większym stopniu - duch SENTENCED. To nie zbrodnia oczywiście, jednakże wykopywanie i reanimowanie trupa udało się dotąd tylko pewnemu szalonemu doktorowi nazwiskiem Frankenstein.

Dlatego - tak, przyznaję - postawiłem na Poisonblack pewnego rodzaju krzyżyk. Od zeszłorocznego "Of Rust And Bones" byłem przekonany, że odtąd będą już nagrywać solidne albumy, takie na szkolną czwórkę, które się fajnie słucha, ale jakoś się specjalnie do nich nie tęskni. A tu niespodzianka! Bez fanfar i fajerwerków kilka dni temu ukazał się "Drive". Nawet mi się specjalnie doń nie spieszyło - przecież zaledwie kilkanaście miesięcy upłynęło od ostatniej płyty, czyżby panowie z Oulu dostąpili w tym czasie twórczego olśnienia? Na pewno nie dostąpił go grafik - okładka jest koszmarna, dawno nie widziałem takiego paskudztwa, a myślałem, że po okładce ostatniej płyty zespołu Lordi nic mnie już nie zdziwi. Świnia z papierosem i gilotyna na kółkach. No, błagam...

Jednak, jak głosi stare przysłowie, nie ocenia się ludzi po okładce. I słusznie głosi, gdyż w środku mamy doszlifowany brylant. Muzycy wreszcie odesłali do diabła zabłąkanego ducha poprzednich dokonań i nagrali prawdopodobnie najlepszą płytę w karierze. Album jest w 100% zgodny z tytułem - od początku do końca mamy prawdziwą jazdę. Owszem, jest w tym też sporo tej charakterystycznej, cudownej, fińskiej melancholii. Ale wreszcie naprawdę wszystko ze sobą współgra - kapitalny wokal Villego, jak za najlepszych czasów SENTENCED, do tego energia, rasowe gitary, rewelacyjne melodie, radość grania. To wszystko już się szczątkowo pojawiało na poprzednich albumach, ale wreszcie dostajemy z tego spójną całość. 10 kawałków i żadnego "zapychacza" (może tylko "Futile Man" trochę się nudzi), a wręcz przeciwnie - co jeden, to hit. Bo i znakomity opening w postaci "Piston Head". I promujący płytę "Mercury Falling" (OK, teledysk kiepski) z miażdżącym początkiem a'la kultowy "Neverlasting" z przedostatniej płyty SENTENCED. I boska końcówka "Maggot Song". I chwytający za serce "Scars". I może nawet najlepszy z tego całego towarzystwa "The Dead-End Stream".

Nie mam pojęcia do ścinania czego służy ta gilotyna na okładce, ale jeśli to jest to, o czym myślę (otwór cokolwiek nieduży), a o czym przed dwudziestą trzecią mówić nie wypada, to panowie z Poisonblack wciąż to mają. Bo rozkręcali się długo, ale wreszcie nagrali album z jajami. Mamy dopiero maj, ale jak na razie - płyta roku.

Poisonblack - "Drive"
2011, Hype Records
ocena: 8,5/10

2. maja 2011, 01:05 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: