czwartek, 2 czerwca 2011

Amorphis - "The Beginning Of Times"

To miał być muzyczny Genesis. Opowieść o Początku. Dźwiękowa ilustracja fińskiej wersji Księgi Rodzaju. I o ile taka idea zasługuje na obiektywne uznanie, ocena jej realizacji musi już pozostać wyłącznie kwestią indywidualnych upodobań. A jedynym zastrzeżeniem jakie można postawić, staje się pytanie, czy wybrali właściwy czas, czy akurat na tym etapie kariery warto było się porywać na tak potężne przedsięwzięcie.

Tezę jakoby Amorphis się twórczo wypalił, mógłby postawić tylko kompletny ignorant. Poza tym to akurat są ludzie, którzy nie muszą niczego nikomu udowadniać. Ponad 20 lat na scenie, 10 albumów, z których już tylko losowo wybrana połowa sytuuje zespół wśród najważniejszych wykonawców europejskiej, a nawet światowej sceny przełomu wieków. A pomysł z regularnym sięganiem w zakresie warstwy tekstowej do "Kalevali" (fińskiej epopei narodowej) jest dosłownie nie z tej ziemi. Zgoda, panowie niebezpiecznie szybko zbliżają się do "czterdziestki", więc można byłoby próbować dowodzić, że starszy człowiek jednak nie może. Że równia pochyła, że demencja, że właśnie artystyczny burnout...

... ale dałoby się to obronić jedynie wówczas, gdyby dwa lata temu nie wyszedł spod ich rąk znakomity "Skyforger". Album od pierwszej do ostatniej nuty niemal perfekcyjny, nawiązujący do najlepszych czasów kapeli, a może nawet piszący ich historię na nowo. Przy całej mojej miłości dla beztroskiej "Elegy", dla genialnej "Tuoneli", dla miażdżącego "Am Universum" i dla wokalu Pasi Koskinena, gdyby ktoś określił "Skyforger" najlepszą płytą w dorobku Amorphis, nie miałbym argumentów, aby protestować. I aby z infantylnym podekscytowaniem nie oczekiwać na kolejny krok.

Krok, jak się okazuje pusty. Krok, który niestety nie posuwa historii naprzód. "The Beginning Of Times" nie tylko na gruncie lirycznej metafory jest spojrzeniem wstecz. Na pierwszy rzut ucha jest logiczną kontynuacją "Skyforger", ale tylko na pierwszy. Zbyt dużo jest na tej płycie niedoróbek, zbyt dużo słabych momentów. Oczywiście, jest ten charakterystyczny amorphisowy klimat, ale tylko wzmaga on pozostające po fakcie uczucie niedosytu. Fuszerki widać bowiem wszędzie. Pierwsza ścieżka ("Battle For Light") razi bezbarwnością i brakiem pomysłu, a przecież otwarcia oni zawsze mieli kapitalne. Wybór promujących (również na Fejsbuku) płytę kawałków jest przysłowiowym strzałem kulą w płot. "My Enemy" tylko się interesująco zaczyna, a później jest już coraz gorzej. Natomiast "You I Need" jest nudny jak krawat Zbigniewa Wodeckiego, i tylko klawisze Santeriego Kallio ratują rzecz od kompromitacji. Generalnie przynajmniej połowa tracklisty brzmi jak odrzuty z sesji do "Skyforger" i nawet ta niesamowita melodyka, która była być może największym atutem poprzedniego dzieła, tutaj chwilami po prostu irytuje.

Żeby jednak nie rozbijać w proch legendy, trzeba obowiązkowo wspomnieć, że nie wszystko na "The Beginning Of Times" jest niestrawne jak fińskie pieczywo. Wciąga hipnotyzująca melodia w "Mermaid", przebojowo brzmi "Three Words", coś wreszcie dzieje się w drugiej części albumu ("Reformation", "On a Stranded Shore" czy "Escape"), spodobać musi się końcówka "Crack In a Stone". I przede wszystkim bezapelacyjnie najlepszy na płycie "Song Of The Sage". Dla mnie jak dotąd - obok "Under Flaming Skies" Stratovariusa - absolutnie hit roku. Takiej dawki szaleństwa w amorphisowym wydaniu nie było już dawno. Obłędna melodia, folkowe wstawki, energia rodem z serca reaktora atomowego. Niezbity dowód, że Esa Holopainen i jego ludzie wciąż znają się na swojej robocie. Ta płyta im po prostu nie wyszła, ale przecież świat się jeszcze nie kończy. Jeśli wierzyć tytułowi, to właściwie dopiero się zaczyna.

Amorphis - "The Beginning Of Times"

2011, Nuclear Blast
ocena: 6/10

2. czerwca 2011, 23:22 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: