piątek, 7 października 2011

bulterier Platona

W ostatnim przedwyborczym spocie telewizyjnym Platforma Obywatelska straszy naród kilkoma charakterystycznymi urywkami filmowymi, opatrując je komentarzem "Oni pójdą na wybory - a Ty?". Poczuwając się do odpowiedzi, stwierdziłem, że ja owszem, pójdę, ale nie postąpię zgodnie z intencjami autorów klipu, gdyż na PO nie zagłosuję za chińskiego papieża. Jednak nie w tym rzecz.

Największym zagrożeniem dla Polski nie są bowiem P.T. "kibole", "mohery" czy "obrońcy krzyża". Największym zagrożeniem dla Polski są sami wyborcy. Niezależnie od preferowanej opcji partyjnej. Od lat doprowadzam do ściany twierdzenie Platona, jakoby demokracja była zdegenerowaną formą ustroju politycznego. Zapożyczam bez pisemnego pozwolenia przykład Janusza Korwin-Mikke o samolocie (na pokładzie samolotu ważkie decyzje podejmuje wyszkolona załoga, a nie ogół pasażerów większością głosów). Że co? To nie to samo? Oczywiście, że nie to samo. Państwo jest czymś o wiele ważniejszym, bo dotyczy milionów obywateli, a nie tylko kilkudziesięciu pasażerów statku powietrznego. A tak beztrosko powierzamy stery państwa w ręce milionów kompletnie nieodpowiedzialnych "pasażerów" tego państwa, zamiast w ręce ludzi, którzy się na tym znają.

Ja sam, chociaż pasjonuję się polityką, jestem jakoś tam wykształcony i tak dalej, nie czuję się w pełni kompetentny, aby podejmować (w dowolny sposób, a więc przy urnie również) decyzje o losach państwa. Dla mnie to ogromna odpowiedzialność. Dlatego staram się być na bieżąco z tak zwanym życiem publicznym, doczytywać coś, czego nie wiem, sprawdzać coś, czego nie do końca rozumiem. Ale przecież głosują nie tylko tacy jak ja. Znacznie więcej jest tych, którzy o polityce, prawie, historii czy ekonomii nie mają nawet cienia bladego pojęcia. Którzy mylą Sejm z Rządem, którzy twierdzą, że Polska graniczy z Austrią, którzy nie wiedzą, dlaczego - skoro jest bieda - państwo nie może po prostu wydrukować więcej pieniędzy i rozdać ludziom. Których jedyną formą intelektualnej aktywności jest udzielenie odpowiedzi na pytanie audiotele ("Rycerz japoński to: a/Pigmej, b/Mintaj, c/Samuraj?), czytelnictwo ogranicza się do instrukcji obsługi odkurzacza, a racjonalne podejmowanie decyzji do rozstrzygnięcia dylematu, gdzie się dzisiaj "naje**ć" (na dyskotece, czy na "domówce").

Naprawdę Wam to nie przeszkadza, że miliony takich ludzi decydują o losach państwa, w którym żyjecie? Tak, wiem, to nie jest "realna" władza, tylko "wybieranie swoich przedstawicieli do struktur ustawodawczych", ale na jakiej podstawie większość populacji tych swoich przedstawicieli wybiera? Na podstawie przeanalizowania programów kandydatów, czy na podstawie tego, kto więcej naobiecuje, kto ma najładniejszą żonę, skoczną piosenkę, albo najbardziej zapadający w pamięć klip wyborczy (pani, która robi striptease vs. pani, która ściga się z krasnoludkami)?

Widocznie Wam nie przeszkadza, skoro ilekroć napomknę w dowolnej formie, że demokracja jako taka jest do dupy, to otrzymuję kontrę (zawsze niemal identycznej treści): "A co, wolałbyś żyć w dyktaturze?". Po czym następuje klasyczne rozwadnianie sprawy, że owszem, demokracja swoje wady ma, ale nic lepszego nie wynaleziono, kwa, kwa, kwa... Przejawem owej intelektualnej mierności jest fakt, że w społeczeństwie pokutuje przeświadczenie, iż musimy się z tą demokracją męczyć do siódmej nieskończoności, bo jedyną dla niej alternatywą jest tyrania. Dwa systemy polityczne tylko wynaleziono! Demokracja albo upiorny totalitaryzm. Pomiędzy nimi nic nie ma! No, paszport się w kieszeni otwiera...

Oczywiście, nie ma mowy o społeczeństwie w pełni obywatelskim, złożonym niemal w całości ze świadomych, wykształconych jednostek, jednakowo zatroskanych o los państwa. Demokracja jednak uszczęśliwia ludzi na siłę, daje im do ręki zbyt dużą władzę, przekonuje, że są wystarczająco kompetentni, by podejmować decyzje o tak ważnych sprawach. A to jest jak wręczenie drogocennej zabawki nawet nie małpie, ale jakiemuś organizmowi, który w ogóle nie wykształcił kory mózgowej. I dlatego potem ta demokracja u nas wygląda tak, jak za oknami. Głosuje się albo komuś na złość, albo na mniejsze zło. Nawołuje się do udziału w wyborach takimi hasłami, że tylko strzelać. "Jedynie ten kto głosuje, ma potem prawo narzekać" - to jest cudne, zawiera w sobie niemal pewność, że będzie na co narzekać. "Głosujcie, żeby mieć wpływ" - błagam, ja bym wiele oddał, żeby niektórzy ludzie nie mieli wpływu nawet na losy swojego psa, a co dopiero na kształt całego państwa. Zresztą, piszę o tym niemal od początku istnienia tego bloga, a wciąż jest to ów słynny głos wołającego na tak zwanej puszczy....

Jestem - tak! - wrogiem demokracji. Jednak już ją mamy i wygląda na to, że tak prędko się jej nie pozbędziemy. Dlatego od dziewięciu lat chodzę na wszystkie wybory (poza tymi do PE, ponieważ personalnie nie uznaję tego tworu, jakim jest Unia Europejska), nawet, gdy nie ma na kogo głosować (vide II tura ubiegłorocznych prezydenckich - wtedy wrzucam głos nieważny). Was też do tego namawiam. Nawet jeśli faktycznie nie ma na kogo głosować. Upraszczając regułę Pareto, jedynie ok. 20% populacji to ludzie "mądrzy" (cokolwiek to znaczy), a pozostałe 80%... no, na pewno nie powinno chodzić na wybory. Idźcie zatem zagłosować nie dlatego, żeby udowodnić swoją przynależność do tej pierwszej kategorii (ostatecznie, skoro doczytaliście do tego miejsca, to z dużym prawdopodobieństwem się do niej zaliczacie), ale dlatego, że ta druga i tak zagłosować pójdzie.

7. października 2011, 23:05 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

demokracja sprzyja idiotom.
w glupim spoleczenstwie demokracja zaklada bezwartosciowa przewage liczebna, nigdy intelektualna.

Bess pisze...

Tak, Ty i niewielka ilość Polaków jesteście mądrzy, a reszta to debile. Szczerze wątpię, czy ta część osób, która wg Ciebie myśli tylko o tym, gdzie się upić, pójdzie na wybory. 20% populacji to osoby mądre (przyjmijmy, że te dane rozkładają się podobnie w każdym cywilizowanym kraju) - więc jeśli są tak mądre jak Ty, to pójdą na wybory. A skoro frekwencja wynosi zwykle niewiele ponad 30%, to Ty i reszta wybrańców macie przewagę.

Nigdy nie zrozumiem, co Ci zrobiła Unia Europejska. Że rolnicy musieli ograniczyć produkcję? I słusznie, przecież tony mięsa marnowały się w chłodniach, bo było go za dużo. Że ludzie z wyższym wykształceniem pracują jak niewolnicy w Anglii, bo w Polsce nie mogli znaleźć nawet takiej pracy? To jest ich sprawa, Ciebie nikt nie zmusza do wyjazdu.

Piotrek pisze...

Nie taka niewielka. 20% populacji naszego kraju to jakieś 8 milionów, więc całkiem sporo ;)

Ale nigdzie nie napisałem, że reszta to "debile". Starałem się tylko udowodnić, że ta reszta nie powinna chodzić na wybory, bo nie traktuje tego odpowiednio poważnie. Nie mówię o czytaniu dzieł politologicznych, ale wiele osób nie poświęci nawet 10 minut, aby zapoznać się z tym, co głosi ten, a co tamten kandydat. Nie zada sobie trudu, aby obejrzeć choćby jeden serwis informacyjny, żeby wiedzieć, co się dzieje w kraju. To jak to ma być świadome rządzenie państwem?

Ale to jeszcze nie oznacza, że te osoby są głupie. Często wręcz przeciwnie. Po prostu nie są zainteresowane wpływaniem na losy państwa. Ich święte prawo. Po co zatem wciskać im do ręki taki instrument i przekonywać, że jednak POWINNI głosować? No to potem głosują: kto ma fajniejszy spot, ładniejsze hasło...

Natomiast często jest tak, że takie osoby, które tylko myślą, gdzie się upić, właśnie na wybory chodzą (czasami nawet jakiś przedsiębiorczy kandydat oferuje im flachę za krzyżyk w odpowiednim miejscu). Nie potrafię zrozumieć, dlaczego przy urnie wyborczej IDENTYCZNY wpływ na losy państwa ma pan Żul i profesor uniwersytetu. I przeciw temu protestuję.

Piotrek pisze...

Unia Europejska nic mi osobiście nie zrobiła. Po prostu wybitnie nie podoba mi się ta struktura i idee, które za nią stoją. Nie podoba mi się jej rozdęta do granic możliwości biurokracja, nie podoba mi się, że ogranicza autonomię państw członkowskich (bo prawo krajowe trzeba dostosowywać do nadrzędnego prawa unijnego), nie podoba mi się też, że kreuje się na świętego Mikołaja, co tylko daje forsę za darmo (a przecież to, co dostaniemy w dotacjach i dopłatach, będziemy musieli w innej formie zwrócić). "Nie istnieje coś takiego, jak darmowe obiady" (Milton Friedman, noblista z ekonomii)

Rolnictwo to temat na osobną książkę. Ale w normalnym państwie, gdy jest nadwyżka mięsa, to się nie ogranicza produkcji, tylko tą nadwyżkę eksportuje, co napędza gospodarkę. A gdy nigdzie za granicą nie chcą kupować, nawet po konkurencyjnych cenach, to wtedy faktycznie trzeba się "przebranżowić". Ale o tym powinien decydować wolny rynek, a nie urzędnik z Brukseli.

Akces do Unii automatycznie nie oznacza też możliwości pracy wszędzie. To jest kwestia dodatkowych umów dyplomatycznych. W Unii jesteśmy od lat siedmiu, ale Niemcy otworzyli dla nas swój rynek pracy dopiero rok temu. Więc jeśli ktoś marzył o pracy u naszych zachodnich sąsiadów, to przez 6 lat sam fakt bycia Polski w Unii nic mu nie dawał.

Podobnie swoboda podróżowania, studiowania za granicą etc. To wszystko kwestia dodatkowych ustaleń, np. układu z Schengen w przypadku zniesienia kontroli na granicach. A żeby do niego przystąpić, wcale nie trzeba należeć do Unii (vide Szwajcaria).

Bess pisze...

Połowa zapytanych na ulicy osób nie wiedziała, w którym dniu odbędą się wybory. To są te osoby, które serwisów informacyjnych nie oglądają. Na wybory więc raczej nie pójdą, skoro nie wiedzą, kiedy.

Może i nie nazwałeś większości populacji "debilami", ale zasugerowałeś tak chociażby w ostatnim akapicie. I tak jest zawsze, kiedy piszesz o polityce - wrogowie demokracji to ludzie inteligentni, a reszta to idioci.

Biurokracja unijna? W Polsce jest jeszcze bardziej rozbudowana. W Niemczech podobno jest jeszcze gorsza. Ograniczenie autonomii? Trzeba zapłacić za unijną pomoc - sam piszesz, że nie ma nic za darmo. Żeby dostać pieniądze, zawsze trzeba się dostosować do jakichś wymogów. I to nie Unia kreuje się na św. Mikołaja, tylko tak ją przedstawiają polscy politycy. A ja widzę, jak zmieniło się życie moje i moich znajomych po wejściu do Unii. Na lepsze.