niedziela, 27 grudnia 2009

krucjata

Na okoliczność niedzieli Świętej Rodziny biskupi polscy wystosowali do wiernych list pasterski, odczytany dziś z namaszczeniem we wszystkich kościołach. Pomijając tradycyjne okrągłe zdania, a także fakt, że postulaty Episkopatu oderwane były od rzeczywistości jak rzadko kiedy, powróciła w liście głośna ostatnio sprawa usuwania krzyży ze szkół i instytucji publicznych.

Właśnie, czy szkoła jest instytucją publiczną? Wygląda na to, że tak i w tym punkcie zaczyna się i kończy cała sprawa. Tymczasem problem ten podzielił społeczeństwo na trzy zasadnicze grupy: 1) tych, co uważają, że krzyże należy zdjąć, 2) tych, co uważają, że krzyże należy zostawić i 3) tych, co uważają, że o taką bzdurę nie warto toczyć debaty publicznej. I jak to zwykle bywa w d***kracji, żadna z tych grup nie ma racji. Ponieważ w argumentach formułowanych przez niemal wszystkich uczestników sporu przewija się magiczne stwierdzenie "państwo powinno...". A konkretnie: 1) państwo powinno krzyże w szkołach zdjąć, 2) państwo powinno te krzyże zostawić, 3) państwo powinno się zająć poważniejszymi sprawami. Podobnie było zresztą choćby przy okazji "świńskiej" grypy - obywateli podzieliła przede wszystkim kwestia czy PAŃSTWO POWINNO kupić szczepionki/maseczki/lekarstwa dla społeczeństwa, czy nie. I tak jest niemal w każdej sprawie. Państwo powinno... Gros ludzi chciałoby, aby państwo zajęło się każdym elementem ich życia, od ubezpieczeń emerytalnych, przez znalezienie pracy, aż po podcieranie dupy.

W normalnym kraju z tymi krzyżami w szkołach byłoby tak: Szkolnictwo byłoby sprywatyzowane, i o tym, czy w danej szkole wiszą krzyże, czy sierpy i młoty, czy portrety Sandora La Veya, decydowałby dyrektor/właściciel danej szkoły. A w jaki sposób podejmie taką decyzję (rzuci monetą, odwoła się do własnego sumienia, zrobi referendum wśród rodziców i/lub uczniów) to jego sprawa. I już! Problem rozwiązany. Ponieważ w kraju, gdzie szkolnictwo jest sprywatyzowane, to rodzice podejmują decyzję do jakiej szkoły wysłać dziecko, więc teraz piłeczka byłaby po ich stronie. Jeśli jest im wszystko jedno, co w danej szkole wisi na ścianie, przy zapisie dziecka do szkoły będą się kierować innymi kryteriami (poziom nauczania, wyposażenie itd.). Jeśli mają określony światopogląd - wybiorą szkołę, która do tego światopoglądu będzie pasować. Z drugiej strony byłoby podobnie: powstawałyby szkoły zdefiniowane poglądowo i całkowicie neutralne. A nad wszystkim czuwałaby niewidzialna ręka rynku. Dyrektorzy obserwowaliby w jaki sposób (jeśli w ogóle) obecność jakiegoś symbolu na ścianie wpływa na popularność danej szkoły i - ponieważ prowadzona działalność byłaby dla nich źródłem zysku - reagowaliby w odpowiedni sposób. Zatem, jeśli taki właściciel szkoły zauważyłby, że brak danego symbolu w klasie powoduje, że do szkoły zapisuje się niewielu uczniów, musiałby rozważyć: A) czy sumienie pozwala mu ten pożądany symbol powiesić (albo zdjąć, jeśli już wisi i jest źródłem tej bessy) w celu zwiększenia popularności. B) Jeśli nie, to czy stać go na to, żeby dokładać do interesu i prowadzić szkołę nadal w zgodzie z własnym światopoglądem. C) Jeśli również nie, wtedy pozostaje mu sprzedać szkołę i zająć się inną działalnością, na przykład sprzedażą waty cukrowej. Aha, jeśli ktoś nie zauważył: w tym modelu nie ma miejsca dla państwa. I bardzo dobrze.

Niestety, ani Polskę, ani tym bardziej państwa "zachodnie" trudno nazwać normalnymi krajami, więc prosty problem rozdmuchano do granic niemalże wojny religijnej. Hierarchowie kościelni biją na alarm: że to zamach na chrześcijaństwo, że zaczynają się prześladowania katolików jak za czasów najczarniejszych totalitaryzmów. Może ja żyję w innym świecie, ale jakoś nie zauważyłem, żeby zabraniano nam chodzić do kościoła, żeby szykanowano księży, żeby pałowano wiernych podczas mszy, żeby do nich strzelano i nawet krzyżowano ich, jak to się dzieje w niektórych państwach afrykańskich i azjatyckich. Wręcz przeciwnie: każde duże święto kościelne jest dniem wolnym od pracy, dostojnik katolicki wygłasza w tym dniu orędzie w państwowej telewizji i to w najlepszym czasie antenowym. Co niedzielę w tej samej telewizji jest transmisja mszy świętej, a przy ważnym wydarzeniu (vide pielgrzymka papieża) zmienia się całą ramówkę. Prasa katolicka rozchodzi się znakomicie, nawet komercyjne stacje telewizyjne mają swoje religijne kanały. W szkołach naucza się religii i nawet oceny z niej wlicza się do średniej końcoworocznej. Gdy latem pielgrzymki promieniście schodzą się do Częstochowy, państwowa policja pomaga im na trasie i wstrzymuje ruch samochodowy. Przywódcy polityczni siedzą w pierwszych ławach podczas najważniejszych uroczystości kościelnych, a kościelni hierarchowie bez przeszkód uczestniczą w obradach Sejmu i ważnych debatach publicznych. Takie przykłady można jeszcze mnożyć. Naprawdę, o wiele bliżej nam do państwa wyznaniowego niż do zamachu na wolność wyznawania religii.

I jeszcze jedno. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że gdy Chrystus mówił: "będą was prześladować z powodu mojego imienia", to chyba jednak miał na myśli o wiele poważniejsze szykany, niż zdejmowanie krzyży ze szkolnych ścian.

27. grudnia 2009, 19:51 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: