niedziela, 6 grudnia 2009

lekcja historii

Mocno eksploatowany w minionym tygodniu był temat zwiększenia polskiego oddziału wojska w Afganistanie. Często odnoszę wrażenie, że zdecydowana większość społeczeństwa zgadza się co do faktu, że naszych żołnierzy należy ze wszelkich frontów, na których walczą, jak najszybciej wycofać. Zgadza się zupełnie bezmyślnie, biorąc pod uwagę tylko jeden aspekt sprawy.

Oczywiście, nie ma wątpliwości co do tego, że każda wojna jest złem najgorszym i należy robić wszystko co możliwe, aby jakichkolwiek konfliktów zbrojnych unikać. Nigdy nie popierałem też interwencji Amerykanów ani w Iraku ani w Afganistanie. A mimo to uważam, że jest jak najbardziej wskazane, aby polscy żołnierze - skoro już się na tym Bliskim Wschodzie Amerykanie tłuką - brali w tym aktywny udział. Dlaczego? Bo chodzi tu o zupełnie inną zasadę.

Prawdopodobieństwo, że jakaś wojna zagrozi Polsce bezpośrednio jest znikome, to prawda. Ale zawsze istnieje jakiś ułamek niepewności. Z powodu tego ułamka każde państwo utrzymuje mniejszą lub większą armię. Tym samym odrzucam "społeczny argument" numer 1 - że lepiej te pieniądze, za które nasi żołnierze pojadą walczyć z brodatymi Arabami, wydać na palące potrzeby służby zdrowia, edukacji czy czegoś jeszcze. Bzdura! Pieniądze powinny znaleźć się na to i na to. I skoro mamy zawodową armię, to obowiązkiem państwa jest dbać o nią najlepiej jak się da. Stąd zresztą bierze się postulat libertarian, aby państwo utrzymywało jedynie policję, armię, drogownictwo i sądownictwo, a reszta w prywatne ręce - gdyby bowiem napadli nas (uchowaj Boże!) Ruscy/Niemcy/Talibowie/Chińczycy itd. (niepotrzebne skreślić) nie pomoże nam perfekcyjnie działająca służba zdrowia ani cudownie wykształceni obywatele. Obroni nas wówczas jedynie sprawna armia. Sprawna - znaczy dobrze przygotowana do walki. I w ten sposób rozprawiam się ze "społecznym argumentem" numer 2 - że nasi żołnierze nie muszą wcale jeździć w rejony konfliktów, przecież mogą ćwiczyć na poligonach. Otóż nie! W sytuacji, gdyby napadł na nas jakikolwiek wróg, zdecydowanie wolałbym, aby Polski bronili żołnierze, który mają już doświadczenie w walce na froncie. A nie żołnierze, którzy porzucali sobie granatem na poligonie w Drawsku, ale prawdziwą wojnę znają jedynie z telewizji i na widok krwi czy urwanej nogi będą wymagali terapii u psychologa. Wiem, że to brzmi brutalnie, ale fanatyczni muzułmanie, ucinający "białym ludziom" głowy bez mrugnięcia okiem, nie mają takich skrupułów. Więc w razie konfliktu, musielibyśmy przeciwstawić im ludzi tak samo twardych, żołnierzy w typie Rambo czy choćby Franza Maurera. Zatem w interesie nas wszystkich jest, aby polscy żołnierze uczestniczyli w jak największej liczbie konfliktów zbrojnych na świecie. Oczywiście najlepiej, jakby tych konfliktów nie było w ogóle, ale nie oszukujmy się - człowiek to jest taka istota, że tłuc się zawsze z kimś musi, więc - niestety - wojen chyba nigdy na tym świecie nie zabraknie. A skoro już są, to niech nasi żołnierze nabierają w nich bezcennego doświadczenia, tym bardziej (i w tym miejscu upada "społeczny argument" numer 3), że nikt ich do tych wyjazdów nie zmusza. Wręcz przeciwnie - często sami "pchają się" na wszelkie zagraniczne misje (z uwagi, rzecz jasna, na spore pieniądze jakie można w ten sposób zarobić).

Okazja, żeby porozmawiać o armii i wojnach jest sprzyjająca, gdyż w tych dniach przypada 70. rocznica wybuchu wojny radziecko-fińskiej. Konflikt ten niesłusznie znajduje się nieco na marginesie historii, mógłby bowiem wiele nauczyć współczesnych decydentów. Rosjanie popełnili wówczas chyba wszystkie błędy, jakie może popełnić dowódca wojskowy. Pomijając już nawet fakt, że w tym kraju nigdy specjalnie nie liczono się z życiem swoich obywateli (więc żołnierzy tym bardziej). Rosja miała nad Finlandią przewagę kolosalną. W sprzęcie, w broni, w liczbie walczących. Rosjanie bez kłopotów mogli zmobilizować tylu żołnierzy, ilu liczyła cała ludność Finlandii. I ta przewaga chyba ich uśpiła (błąd nr 1). Liczono bowiem, że w ciągu kilku dni, niewielkim nakładem sił, uda się opanować małe skandynawskie państwo. Tymczasem Finowie mieli żołnierzy wprawdzie niewielu, ale postarali się, aby znakomicie ich wyposażyć. Poza tym świetnie znali oni własne tereny, gęste lasy, śnieżne pustkowia. Było wśród nich wielu znakomitych, zahartowanych myśliwych, doskonale jeździli na nartach. Rosjanie wprawdzie wysłali kilkakrotnie więcej żołnierzy, ale byli to (błąd nr 2) głównie ludzie sprowadzeni z południa kraju (dowództwo bało się zmobilizować żołnierzy z terenów graniczących z Finlandią, aby nie porozumieli się z wrogiem). Żołnierze ci byli więc zupełnie nieprzyzwyczajeni do zimowych warunków (błąd nr 3), a w dodatku nie byli wyposażeni (błąd nr 4) w ciepłą odzież i namioty (to wszystko, czym dysponowali Finowie), gdyż generałowie obawiali się, że zamiast atakować, zakopią się w ciepłych ubraniach w śniegu i przeczekają szturm.

Zatem skończyło się to tak, jak można było przewidywać. Znakomicie przygotowani do wojny Finowie urządzili Rosjanom prawdziwą "jesień średniowiecza". Walczyli niczym partyzantka. Gdy Rosjanie zamarzali z zimna, ciepło ubrani Finowie jak duchy przemykali na nartach, skutecznie zmniejszając rosyjskie oddziały. Między drzewami mieli świetnie porozstawianą sieć snajperów. Znali tereny walk jak własną kieszeń. Gdy któryś z Rosjan szedł w grupie jako ostatni... to już nie szedł. Potem Finowie zablokowali przesmyk karelski tzw. linią Mannerheima - ciągiem tak niesamowitych umocnień, że mysz nie miała szans się prześlizgnąć. Przy tym, co tam się działo, bitwa pod Termopilami to tzw. małe piwo. Walki o przesmyk karelski to dla Finów narodowa legenda, coś jak dla nas Westerplatte tylko 10 razy bardziej. Bohaterstwo obrońców Karelii jest w fińskiej kulturze obecne na każdym kroku (zespoły metalowe nagrywają na ten temat płyty!). Nadeszła ciężka zima, a Rosjanie nie posuwali się ani o krok. Perefekcyjnie dowodzone przez marszałka Mannerheima fińskie oddziały, w przeciwieństwie do wroga, w ogóle nie odczuwały trudności zimy. Doszło do tego, że Rosjanie ustawili na tyłach walk snajperów, aby ci strzelali do uciekających z frontu własnych żołnierzy. Stalin zaczął przerzucać w rejon Karelii wojska z innych frontów II wojny światowej, ale bohaterscy Finowie wytrzymali do wiosny, walcząc z kilkudziesięciokrotnie większymi siłami nieprzyjaciela. Ostatecznie podpisali bardzo korzystny dla siebie pokój. Rosjanie stracili w tej wojnie według niektórych źródeł nawet do miliona żołnierzy, Finowie - kilkadziesiąt tysięcy.

Przywołuję ten fragment historii nie bez powodu. Wybitny filozof George Santayana powiedział kiedyś, że (cytuję z pamięci) ci, którzy nie wyciągają wniosków z historii, są skazani na jej powtarzanie. Dziś chodzi mi o to, aby wyciągnąć wnioski z błędów rosyjskich dowódców z okresu wojny radziecko-fińskiej. Nie możemy idealistycznie zakładać, że żadna wojna nam nie zagraża (chociaż róbmy wszystko, aby tak było). A nie trzeba wielkiej wiedzy fachowej, aby przewidzieć, że w razie zbrojnego konfliktu lepszym gwarantem powodzenia będą żołnierze z doświadczeniem na prawdziwej wojnie niż ci, którzy ćwiczyli tylko na poligonie. Właśnie DLATEGO nasze wojska powinny pozostać w Afganistanie!

6. grudnia 2009, 21:40 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

1 komentarz:

jabol pisze...

ciekawe i w sumie trafne spostrzeżenia w połączeniu z faktem, że wyjazd na misję jest dobrowolny