sobota, 29 stycznia 2011

all I care is dying

Oprócz nieudolnych prób uprawiania różnych dyscyplin sportowych, lubię też sport oglądać. Nie jestem jednak typem kibica, który siada przed odbiornikiem z piwem i chipsami, aby śledzić to, w czym akurat wygrywają "nasi". Niezależnie, czy jest to aktualnie ściganie się na nartach, celowanie piłką do bramki przy pomocy rąk (a nie - jak Pan Bóg przykazał - nogami), lanie przeciwnika po mordzie, czy synchroniczne strzelanie do rzutków. Przez lata starannie wyselekcjonowałem kilka konkurencji, a ich skrupulatna obserwacja zajęła mi wiele godzin, które z kolei mogły być wykorzystane w znacznie bardziej produktywny sposób. Najwcześniej - bodajże od 1996 roku - w grupie tej znalazły się skoki narciarskie i piłka nożna, wkrótce potem dołączyły Formuła 1, hokej na lodzie, kombinacja norweska, koszykówka, oraz - najpóźniej - siatkówka.

Dzisiaj oglądanie żadnej (poza hokejem) nie sprawia mi już właściwie żadnej przyjemności. Piłka nożna - przyznaję - po prostu mi się znudziła. Pozostałe zostały na moich oczach bestialsko zamordowane.

Pierwsza zginęła Formuła 1, a sprawcami zabójstwa było doborowe komando Starszych Panów Mosley & Ecclestone. Już na początku XXI wieku zaczęli kombinować z zakazem zmieniania opon podczas wyścigu, potem bezustannie mieszali przy formule kwalifikacji, wprowadzali limity kosztów oraz absurdalne ograniczenia typu: jeden silnik na cztery GP. Ale gwoździem do trumny był dopiero zakaz tankowania w czasie wyścigu, który najlepsze widowisko świata z czasów pojedynków Schumachera z Hakkinenem przemienił w rywalizację ociężałych cystern wyposażonych w opony niczym z ciężarówek Liebherra, na torach arabskich potentatów naftowych. Moją kolekcję polskiej edycji magazynu "F1 Racing" sprzedałem na Allegro. Własnoręcznie wykonany z tektury model McLarena MP4-15 (wersja Mika 2000) pożerają mole w piwnicy.

W zimie z torów wyścigowych moja uwaga przenosiła się na skocznie i trasy biegowe, gdzie rywalizowali zawodnicy w kombinacji norweskiej, zwanej też narciarskim dwubojem klasycznym. Oczywiście magnesem był Hannu Manninen, przebijający się z trzydziestych pozycji po skokach na miejsca medalowe, ale interesujący był również szeroki wachlarz konkurencji: oprócz klasycznego Gundersena i sprintu oraz drużynówki, eksperymentowano ze startami masowymi i widowiskowym Hurricane Start. Aż tu pewnego roku przejechał walec i wyrównał. Odtąd mamy tylko jedną (!) formę zawodów indywidualnych: 1 seria skoków + bieg na 10 km. I jeszcze ktoś ośmielił się nazwać to Gundersenem. Phi! Not in my name.

Skoki narciarskie wykrwawiają się już od półtora roku, celnie trafione pociskiem pod nazwą "Wind/Gate Factor". Jest to skomplikowany system przeliczania zmiennych warunków atmosferycznych, tudzież przesuwania belki najazdowej, na punkty bonusowe. Pomijając absolutną nieczytelność dla widza zawodów przeprowadzanych tym algorytmem, okazuje się również, że gdy jeden gość skacze 211, a drugi 190 metrów, to wcale nie oznacza, że musi wygrać ten pierwszy.

Rykoszetem dostało się też koszykówce, chociaż na nią killerzy dopiero chyba gromadzą amunicję. Ale "genialny" przepis o słynnej strzałce, plus "polska" reguła wprowadzona w naszej rodzimej lidze (na parkiecie w barwach danej drużyny musi w każdym momencie meczu znajdować się minimum dwóch Polaków) skutecznie odstrasza od koszykówki. Zresztą, czego spodziewać się po państwie, gdzie szefem Związku Koszykarskiego jest facet, który ustawiał wybory na prezydenta Wałbrzycha, a mistrz kraju gra w trzech ligach naraz i ma więcej zawodników niż kadra europejskiej klasy zespołu piłkarskiego.

Najpóźniej, i to śmiercią tragiczną, zginęła siatkówka. Zabierano się za nią już od dłuższego czasu, czego efektem były klubowe mistrzostwa świata gdzieś w jakimś petrokalifacie, czy też słynna "złota reguła", nakazująca po zagrywce atakować z drugiej linii. Tymczasem, dosłownie kilka dni temu, bez żadnych ostrzeżeń, strzałem w plecy zamordowano siatkówkę w Polsce. Konkretnie Plusligę, która zafascynowała mnie 8 lat temu, jako znakomite połączenie produktu sportowo-marketingowo-telewizyjnego. Jednak, decyzją władz od przyszłego sezonu Plusliga staje się ligą zamkniętą - na wzór choćby NBA - co oznacza, że spaść z niej nie można, a awansować do niej - tylko po spełnieniu określonych wymagań (finansowych rzecz jasna). W sytuacji, gdy nie ma ryzyka spadku, a mistrz Polski znany jest już na starcie sezonu (S**a Bełchatów), liczba meczów o nic (a więc takich, w których nie trzeba wspinać się na wyżyny swoich możliwości i umierać za Niceę) wzrasta do 99% ogólnej liczby spotkań w sezonie. Jesteśmy wolni, możemy iść...

Wnioski?
1) Hokej to wszystko, co mi pozostało (a w tym roku wraca podobno Puchar Świata!)
2) Stanowczo powinienem przestać narzekać.
3) A może to ja przynoszę pecha? Hm...
4) You wish.

29. stycznia 2011, 23:17 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: