sobota, 31 października 2009

święto żywych















Socjaliści próbowali forsować ten dzień jako Święto Zmarłych, aby wyplenić z nazwy religijne skojarzenia. Ale i bez religijnych powiązań, przy okazji tego Dnia szczególnie łatwo popaść w niepotrzebny patos. W górnolotne słowa, które kojarzymy z tym, co w centrum tego święta się znajduje. Bo memento mori, bo śpieszmy się kochać ludzi i tak dalej. Może najlepiej by było, gdybym zamiast garści refleksji ograniczył się jedynie do powieszenia tu tych kilku zdjęć z moich spacerów po cmentarzach...?















Tak trudno pisać cokolwiek o tym dniu, bo jakkolwiek byśmy się nie gimnastykowali, w jego centrum znajduje się śmierć. Śmierć, która - to już truizm - w naszej cywilizacji jest wysoce niepożądana. Kult młodości, piękności, dobrej zabawy - to wszystko o czym trąbią socjologowie, i czego jednocześnie pełno jest w mediach. Tam nie ma miejsca dla śmierci. Śmierci się boimy, odsuwamy myśli od niej, wszystko co się z nią kojarzy tak na poważnie (bo czymś innym jest śmierć w filmach sensacyjnych i grach na PC) to tam kiedyś, to za ileś lat... Gdy staruszkowie głośno roztrząsają, w co chcą być ubrani do trumny, zbywamy ich: Babciu, daj spokój, co ty wygadujesz, pożyjesz jeszcze sto lat. Myślę, że dla wielu ludzi (głównie młodych, ale nie tylko) wizyta na cmentarzu o tej niechcianej śmierci im przypomina. I tak jest każdego roku. Nadchodzi 1. listopada, trzeba będzie jechać na cmentarz. Trzeba będzie, kolejny obowiązek do odfajkowania. Ale co tam! Na sposoby są sposoby. Więc lepiej się skoncentrować na tym, jak logistycznie zorganizować ten dzień, gdzie zaparkować pod zatłoczonym cmentarzem auto, u którego handlarza kupić znicz o 3 grosze taniej. Wszystko, co odsuwa myśli od głównego tematu tego dnia. Może jestem niesprawiedliwy, może to za mocne, kontrowersyjne słowa, może takie podejście cechuje tylko garstkę ludzi...















... ale nie mam zamiaru nikogo w tym miejscu potępiać, wyśmiewać, nawracać. Chcę tylko skierować do ludzi, którzy tak niechętnie do tego święta podchodzą, moje osobiste przekonanie: Wszystkich Świętych to nie jest święto śmierci. Jak mawiał profesor Dumbledore (cytuję z pamięci): dla dobrze ukształtowanego umysłu śmierć jest tylko początkiem nowej przygody. Niezależnie od tego, w co się wierzy. Bo nawet ludzie niereligijni mogą być przekonani, że jakaś forma energii egzystuje po śmierci. A jeśli ktoś jest już zupełnie skrajnym racjonalistą i twierdzi, że wraz ze śmiercią pnia mózgu następuje koniec, ciemność, pustka, nic, to też może do tego święta podchodzić radośnie.















Piotrek zwariował już zupełnie - myślicie w tym momencie. Radośnie?! Niby kościół katolicki twierdzi, że to jest święto radosne, ale nam tematyka śmierci nawet w wydaniu katolickim jakoś się radośnie nie chce kojarzyć. Ponure obrzędy pogrzebowe, z prochu powstałeś, światłość wiekuista, posępne pieśni, wieczny odpoczynek, krzyż, zimna ziemia, requiescat in pace... 1. listopada to wszechobecna zaduma, kamienne twarze prezenterów Wiadomości, wspominamy tych, którzy odeszli, w tle leci żałobna melodia. A co dopiero ma powiedzieć taki ateista, któremu żadna ideologia jakiejkolwiek nadziei na life after death nie daje... Może wyjaśnię nieskromnie, bo na własnym przykładzie.
















Myślę, że tam po drugiej stronie jednak coś jest. Nie wiem co, ale wierzę, że jest. Niekoniecznie błękitne łąki i anioły grające na harfach, a nawet jeśli, to też będzie fajnie. Ale dopuszczam też myśl, że może nie ma nic, jest ciemność, koniec, ostatni gasi światło. I powiem jeszcze więcej: wydaje mi się, że nie boję się śmierci. Nie mówię tu o perspektywie własnej śmierci, bo tego każdy z nas się w jakimś stopniu lęka. Chodzi mi raczej o tematykę śmierci, o to, co we współczesnej cywilizacji się spycha na margines, odsuwa. Mam do niej mnóstwo szacunku i pokory, ale się jej nie boję, nie unikam, nie wypieram ze świadomości. Może to Wam się wydać istotne w kontekście tego, co za chwilę napiszę, ale tak naprawdę to chyba nie ma większego znaczenia. Bo gdy na cmentarz idę z radością, to nie myślę wtedy o tym, co będzie gdy mój czas się skończy, nie myślę o tym, czy po drugiej stronie są śpiewające cienkimi głosami anioły i diabły gotujące grzeszników w kotłach, czy nie ma nic. Bo to i tak w niczym nie pomoże, nie dowiem się tego, aż do chwili, gdy przyjdzie i po mnie zegarmistrz światła. Nie myślę o tym wszystkim, o czym napisałem w pierwszej części tego akapitu. Gdy stoję przy grobie jakiejś osoby, myślę tylko o przeszłości. O tym, kim dla mnie była, o tych wspaniałych chwilach, których była udziałem, o wszystkich z nią spotkaniach, jakie pamiętam, o tym, kim była, co lubiła robić, jeść, jak chciała żyć i jak żyła. Owszem, myślę wtedy: szkoda, że Ciebie już nie ma, bardzo Cię tu brakuje, tęsknimy za Tobą niezmiernie. Ale nas wszystkich przecież też czeka kiedyś ten moment, tak zostaliśmy skonstruowani i im szybciej się z tym pogodzimy, tym lepiej. A żyjąc "na maxa", bez tej świadomości, można się niemile zaskoczyć. I zawsze na koniec takiego "spotkania" przy grobie uśmiecham się. Bo cieszę się z tych chwil spędzonych razem, z tego, że ten Ktoś był obecny w moim życiu, chociażby bardzo krótko, że czymś moje życie ubarwił, że może pomógł mi stać się choć troszeczkę lepszym człowiekiem.















A poza tym - chyba nigdzie na świecie w tym dniu nie ma czegoś takiego jak w Polsce. Miliony ludzi na cmentarzach, które po zmroku przypominają z lotu ptaka wielkie płonące dywany. Moje najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa związane z Zaduszkami właśnie tak wyglądają. Zapach wosku: te dzisiejsze znicze już tak nie pachną, te stare, sprzed 20 lat miały mocny, specyficzny zapach. Jak się szło przez cmentarz, to było niesamowite wrażenie. I te wizyty na cmentarzu pod wieczór. W ciemnościach z każdego zakątka cmentarza, nieważne - na wsi czy w mieście, dobiega blask tysięcy drobnych światełek, między drzewami, między pomnikami. W tym było i jest coś z magii, coś tak pięknego, mistycznego, tak fantastycznie urzekającego, że trudno to opisać słowami. Jeszcze jeden powód by z radością wybrać się na cmentarz. Szczególnie wieczorem. Jak ktoś takie obrazki zna tylko z telewizji - polecam tym bardziej.















Oczywiście to co napisałem powyżej, to tylko moja prywatna recepta. Każdy powinien przeżywać ten dzień zgodnie z własnym sumieniem i potrzebami. I zaduma naturalnie również jest potrzebna. Ja też na cmentarzach nieraz myślę godzinami o tym, co tak pięknie Norman Cousins zawarł w jednym zaledwie zdaniu, pisząc: "Death is not the greatest loss in life; the greatest loss is what dies inside us while we live". Myślę o tym, co w życiu ucieka mi z mojej własnej winy. O tym, co zrobiłem tak, a mogłem/powinienem inaczej. Ale też o tym, że czasami staram się, staję na uszach, a i tak kolejny raz odbijam się od ściany, kolejne niepowodzenie, kolejny cios, chociaż wydaje się, że już więcej nie mogłeś zrobić, aby się tym razem udało. I choć za każdym razem mówisz sobie: powstań z kolan i walcz, to zaczyna brakować chęci, nadziei, motywacji. Rozwija się wyuczona bezradność. Bo walczyć z losem, to jak kopać się z koniem. A przecież ile można? Coś się wewnątrz wypala, coś się kończy, umiera...















W piątkowej "NTO" jest reportaż o ratownikach górniczych. Z wielu zdań jakie tam padają, w pamięci może utkwić szczególnie jedno: "jak popatrzysz kilka razy na śmierć, to już wiesz, że w życiu ważnych jest tylko kilka spraw. I nie warto rozmieniać się na drobne". Oby każdy z nas jak najrzadziej musiał przyglądać się śmierci. Wizyta na cmentarzu może być jednak taką zdecydowanie mniej drastyczną namiastką wydarzenia, które skłania do refleksji i pomyślenia o "czymś więcej". I chciałem jednocześnie tym tekstem pokazać, że nie musi to być grobowa, ponura wizyta, zmuszająca nas do skupienia się na tej myśli o nieuchronności śmierci, którą tak bardzo od siebie odsuwamy. Chciałem wpleść w to jutrzejsze święto trochę radości, uśmiechu i optymizmu, które - wbrew wszelkim pozorom - są w nim obecne. Bo to nie jest święto zmarłych, święto śmierci, tylko pamiątka tych wszystkich, z którymi dane nam było dzielić trochę wspaniałych chwil w naszym życiu.















Pamiętacie ostatnie słowa Don Vito Corleone przed śmiercią?

"Życie jest piękne"...

31. października 2009, 23:59 CET,
50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: