niedziela, 18 października 2009

Sokal's hoax revised

Czy zauważyliście ostatnio nowe zjawisko społeczne? Ludzie czytają książki jadąc autobusem albo pociągiem do pracy, czy na zajęcia! A nawet - uwaga - słuchają w tym czasie muzyki! Tak. Jak bardzo by to niesamowicie brzmiało, to prawda! Nawet mają specjalne, służące do tego, małe elektroniczne urządzenia - nazywają je przenośnymi odtwarzaczami, czy jakoś tak. Nie martwcie się, jeśli jeszcze nie zauważyliście takich osobników - podobno plaga ta rozwija się tak szybko, że wkrótce będziemy spotykać ich wszędzie. Chyba na naszych oczach dokonuje się kulturalna rewolucja, cywilizacyjny przełom. Aż strach pomyśleć, co będzie wkrótce - być może ludzie zaczną oglądać filmy w trakcie podróży, na takich małych ekranikach...

Na więcej sarkazmu chwilowo mnie stać. Tymczasem w ostatniej "Polityce" jest śmiertelnie poważny artykuł na ten temat. Redaktor Mirosław Pęczak zachęca wstępem o treści: "Coraz częściej słuchamy muzyki albo nagranych książek jadąc metrem albo samochodem". A w dalszej części tekstu pisze mniej więcej w takim tonie, jak ja w poprzednim akapicie, powołując się też na słynnego badacza kultury, profesora Wojciecha Bursztę, który na ostatnim Kongresie Kultury Polskiej użył terminu "kultura transportowa". Z treści stricte to nie wynika, ale prawdopodobnie profesor sam jest autorem tego pojęcia. W każdym razie twierdzi on, że "Polacy nie traktują kultury wyłącznie w kategoriach odświętnych, ale często konsumują jej treści czysto użytkowo, bez celebry. Co więcej, takie nastawienie generuje podaż rozmaitych produktów, które umożliwiają bądź ułatwiają korzystanie z kultury niejako przy okazji".

Ależ odkrycie! Nie tak dawno pisałem (w tekście "amerykańscy naukowcy odkryli") o tym, że coraz częściej sprzedaje się nam, pod maską naukowości i skomplikowanego "naukowego" słownictwa, totalne bzdury i ewidentne truizmy. I oto mamy wspaniały przykład wyważania otwartych drzwi. Redaktora Pęczaka zawsze ceniłem za artykuły o kulturze, ale już profesor Burszta - z całym szacunkiem dla jego dorobku naukowego - kojarzy mi się jedynie z tym, że czytając jego książki ma się ochotę popełnić samobójstwo własnym długopisem. I nie piszę tego bynajmniej z pozycji sfrustrowanego analfabety funkcjonalnego, dla którego przeczytanie ze zrozumieniem czegokolwiek bardziej ambitnego od instrukcji obsługi odkurzacza stanowi mission impossible. Wręcz przeciwnie, w trakcie moich poprzednich studiów przegryzałem się przez setki tekstów takich tuzów jak m.in. Szmatka, Feyerabend, Parsons czy Foucault. I z żadnym z nich nie szło mi tak opornie, jak z pisarstwem profesora Burszty. A moim obecnym koleżankom i kolegom z psychologii wiele wyjaśni, gdy powiem, że w porównaniu do tekstów wyżej wymienionych autorów, słynny podręcznik profesora Strelaua czyta się lekko niczym dobry kryminał.

Wracając jednak do meritum. Być może z wysokości katedry profesor Burszta nie zauważył, że już od dziesięcioleci ludzie czytają książki w pociągach i autobusach, oraz słuchają muzyki podczas zmywania, gotowania i w drodze do pracy. Nie dotyczy to tylko Polaków, bo jest to przecież trend ogólnoświatowy, a te "ułatwiające to produkty" również istnieją od dawna. Przecież klasyczny walkman jest już na rynku od 30 lat, a "empetrójki" od jakichś 7-8. Więc śmiać się chce, gdy czyta się raport zespołu profesora Burszty: "Rewolucja kulturowa już się dokonuje (...) jej symbolem mogą być (...) zasłonięte prasą lub książką, zaopatrzone w słuchawki głowy pasażerów warszawskiego metra lub podmiejskich pociągów." Widocznie profesor tęskni do świata, w którym kultura faktycznie traktowana była odświętnie i ograniczona była do ubrania się w smoking i wizyty w operze albo teatrze. Książkę czytało się od święta w salonie, podobnie częste było puszczenie w ruch patefonu. Ale to było w XIX wieku! Już 15 lat temu w Polsce powszechne były walkmany, a książki w drodze do pracy czytało się przecież nawet za socjalizmu. Więc fakt, że obecnie to zjawisko funkcjonuje na tak ogromną skalę, wynika prawie wyłącznie z technologicznego postępu ostatnich lat. Czyli, gdyby i-Pody wymyślono 20 lat temu, to już wtedy ludzie by z nich namiętnie korzystali. I taką konstatacją powinien zakończyć swój tekst red. Pęczak, zamiast płodzić bzdury, że wynika to z jakiejś kulturalnej rewolucji w społeczeństwie, że nagle ludzie odkryli, że można słuchać muzyki w podróży i stworzyli popyt na "ajpody". Nawet teza, że dopiero "empetrójki" pozwalają swobodnie komponować zestaw tego, co się słucha, jest kulą w płot. Kiedyś tworzono bowiem własne składanki nagrywając je na kasety magnetofonowe, potem na płyty CD-R. Było to bardziej pracochłonne, ale powszechne. Więc znowu wszystko rozbija się o bazę technologiczną. W zasadzie rację ma autor tylko w punkcie dotyczącym nagłego wzrostu popularności audiobooków - ale na rewolucję to stanowczo za mało.

Ponad 10 lat temu amerykański fizyk Alan Sokal napisał "dla jaj" tekst zawierający kompletne bzdury, ale za to potwornie naukowym językiem, pełen modnych w środowisku, niezrozumiałych dla przeciętnego człowieka zwrotów. O pastiszowej formie tego dzieła świadczy już sam tytuł: Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji, ale też to, że udowodnił tam związki pomiędzy emancypacją i feminizmem a grawitacją kwantową. Potem Sokal wysłał ten artykuł do renomowanego czasopisma naukowego, gdzie został wybitnie oceniony, jakie to "och!", "ach!", wspaniałe. Gdy prawda wyszła na jaw, zrobiła się straszna afera, redaktor naczelny tego magazynu został wylany, a Sokal stał się tam persona non grata i wpisano go na czarną listę "autorów, których prac nie publikujemy". Ale przekaz poszedł w świat: naukowcy pod maską skomplikowanego słownictwa piszą bzdury i oczywistości, używają pojęć, których sami nie rozumieją (szczególnie razi nadużywanie terminów z zakresu nauk ścisłych w naukach społecznych) i generalnie zamykają się w wieży z kości słoniowej, w której obowiązuje jedna zasada: nieważne jaką brednię się stworzy, ale jak to będzie napisane "mądrym", niezrozumiałym językiem, to "ciemny lud to kupi".

I tak samo jest w przypadku tego artykułu z "Polityki". Mądrzejszym językiem opisano to, co widzi każdy głupi, a ostatni akapit to już jest naukowy bełkot w stylu słynnego tekstu Sokala, zakończony odkrywczym stwierdzeniem: "z dostępnych treści kultury ludzie wybierają to, co im odpowiada, a odbierają to tak, jak im wygodnie, a dopiero potem zastanawiają się, dlaczego dokonują właśnie takiego wyboru i co z tego wynika". Otóż nie, ludzie się nad tym nie zastanawiają, tylko biorą z kultury to, co im się podoba, w sposób, jaki im się podoba. A zastanawiają się nad tym, nie wiadomo po co, przeróżni "naukowcy", którzy nie mają nic ciekawszego do roboty, potem opisują swoje "odkrycia" mądrym językiem, a "lud" to przyjmuje niczym prawdy objawione.

Owszem, zadaniem nauki jest poszukiwanie i opisywanie prawidłowości rządzących tym światem. Ale trzeba zachować pewne proporcje, gdyż opisując oczywistości i truizmy napuszonym, naukowym językiem, naraża się jedynie na śmieszność. Ja też tak umiem. I mógłbym pisać na przykład, że chodzenie jest egalitarnym nadawaniem teleologicznego znaczenia regularnym zmianom położenia kończyn dolnych. A seks dla przyjemności byłby poszukiwaniem hedonistycznej doniosłości w nacechowanych nieprokreacyjnie ruchach frykcyjnych pomiędzy przedstawicielami obojga płci w dowolnych konfiguracjach. Tylko po co...? Szkoda, że takiego pytania nie zadali sobie redaktor P. i profesor B. ...

18. października 2009, 18:47 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

2 komentarze:

lelevina pisze...

podpisuję się pod tym obiema kończynami górnymi:) na studiach nie czytaliśmy literatury i nie dyskutowaliśmy na jej temat - tylko czytaliśmy OPRACOWANIA na temat literatury i dyskutowaliśmy nad tym co kto napisał na temat danego dzieła. bez znajomości tegoż dzieła!! dla mnie ta metoda "naukowa" woła o pomstę do nieba.

jabol pisze...

a mi się podoba ta wzmianka o Sokalu i jego tekście. Przypomina mi to sytuację często spotykaną na uczelniach - sam spotkałem się z kilkoma takimi profesorami. Otóż prowadzili oni zajęcia tak "mądrym" językiem, że na palcach jednej ręki można było policzyć "normalne słowa". Oczywiście przesadzam, ale z takich zajęć nikt nic nie zrozumiał. I wszystko byłoby ok - ktoś powie że to w końcu studia - wyższa szkoła, gdyby nie fakt że jak się tak wsłuchało w wywody Pana Profesora - to nie było w nich jakiegokolowiek sensu... Po raz kolejny miałem okazję wczoraj uczestniczyć w takich zajęciach i przez 1,5h profesor używając coraz bardziej naukowych zwrotów, zbaczał z tematu, by na końcu mówić już coś w co chyba sam nie wierzy... Pytanie po co? Jak można by zajęcia prowadzić "normalnym językiem" - zrozumiałym, nie zagmatwanym, z korzyścią dla studentów, bo to przecież o nich tu chodzi, a także dla własnego wizerunku...