czwartek, 29 października 2009

usłyszeć "Alone" i umrzeć

Bilet do Krakowa (studencki): 17 PLN. Wejściówka na koncert: 55 PLN (prawie za darmo). Klub "Loch Ness", rzut kamieniem od Dworca Głównego. Z ulicy wygląda niepozornie - taki jakby pawilon. W środku też tak jakoś dziwnie: za klimatyzację robią pootwierane górne połówki okien, szatnia przypomina budkę z lodami, scena nieduża, a w bocznej nawie prowizorycznie skonstruowane stoisko z koszulkami. Najokazalej prezentuje się rzecz jasna bar. Plus miłe słowa pod adresem ochrony - pełny profesjonalizm.

Godzina 19:00. Jako support występuje (też fiński) Before The Dawn. Nie znałem ich wcześniej i chyba niewiele straciłem. Dwie gitary, bas, perkusja - ot, taki melodyjny metal, może nie z samego dna piekieł, ale do radia też się raczej nie nadaje. Słuchało się łatwo i przyjemnie, 40 minut przeleciało szybko, ale jeden kawałek (później sprawdziłem, że nazywa się "My Darkness") sprawił, że szczęka mi opadła do samej ziemi. Pewnie przyjrzę się tej kapeli w wolnym czasie.

Przez kolejne pół godziny jedyną rozrywkę stanowili fińscy techniczni, którzy w ojczystym języku testowali mikrofony (po fińsku "jeden, dwa..." to "yksi, kaksi...", więc sobie wyobraźcie). Myślałem, że potrwa to dłużej, ale Amorphis pojawił się na scenie już ok. 20.40. I zaczęli od "Silver Bride". Niezbyt oryginalnie, bo pewnie pół sali wiedziało, że taki będzie pierwszy kawałek, ale manewr udany. Przyznaję: pompowany początek tej kompozycji i jeszcze zagrany z taką energią i przy takiej owacji jaką urządzili ludzie pod sceną sprawił, że nogi mi się trochę ugięły. Już na płycie to wejście robi wrażenie, na żywo to było istne szaleństwo :D




Potem zagrali "Sampo", też z najnowszej płyty - nieźle, ale trochę zabrakło klawiszowego klimatu, jaki ma wersja studyjna. A potem zaskoczenie: "Towards & Against". Nie wiem, czy często grają go na koncertach, ale nie spodziewałem się, że wejdzie do setlisty. Chwilę później ludzie owacyjnie przyjęli zapowiedź Tomiego Joutsena, że cofniemy się do starych czasów. I faktycznie: pojawił się legendarny "The Castaway". Następnie znakomicie zagrali "The Smoke", i to mimo problemów Tomiego Koivusaari z gitarą, którą ostatecznie trzeba było szybko wymienić. Kolejna pozycja to "Majestic Beast" - nie znoszę tego kawałka, uważam za kompletnie nieudany, więc wynudziłem się przez cztery minuty. Ale warto było, bo zaraz potem, bez żadnej zapowiedzi, pojawiły się leciutkie trącenia gitary - charakterystyczne dźwięki, które zapowiadały to, na co czekałem od lat, to, po co z niezaleczoną do końca anginą tłukłem się tego wieczoru do Krakowa. ALONE!!!

Wiem, że Pasi Koskinen na płycie zaśpiewał to na poziomie nieosiągalnym dla nikogo, więc po jego odejściu koncertowe wersje były różnie udane, ale teraz Tomi J. naprawdę dobrze sobie poradził. O gitarach nawet nie mówię, bo Esa i Tomi K. to mistrzowie w tej sztuce, a "Alone" jest tego najlepszym przykładem. Szkoda tylko, że tak wyszło z tym gardłem. Ludzie darli się w refrenie: there are no flowers on your grave, there are no chains!!!, a ja mogłem tylko trzymać w górze aparat i cieszyć się ekstatyczną świadomością, że tak oto spełniają się marzenia...




W każdym razie pojechałem tam ze świadomością, że muszę usłyszeć "Alone" na żywo i z postanowieniem, że w razie czego położę się na scenie i oflaguję, gdyby przyszło im do głowy "Alone" nie zagrać. Więc już po fakcie, cokolwiek by się nie działo, nie mogło zepsuć mojego dobrego samopoczucia. A potem były jeszcze: "Against Widows", podczas którego publiczność dosłownie oszalała, piękne, klimatyczne "Heaven of my Heart" i "Sky is Mine" z najnowszej płyty, oraz standardowo "Silent Waters" i na zakończenie kultowy (to słowo akurat w tym przypadku pasuje idealnie) "Black Winter Day", po którym artyści szybko zeszli ze sceny. Ludzie jednak zaraz wywołali ich z powrotem. Pierwszy pojawił się perkusista Jan Rechberger i zaczął zachęcać do jeszcze bardziej żywiołowych reakcji. Bisową część koncertu rozpoczął potężny "Sign from a North Side" z prehistorycznej już pierwszej płyty "The Karelian Isthmus". Następnie był przebojowy "House of Sleep", w którym Tomi pozwolił publiczności zaśpiewać refren. I na ostateczny finał - "My Kantele" z magicznej "Elegy", z urzekającą gitarową solówką na zakończenie. Jeszcze Jan rzucił pałeczki w tłum i jedyny koncert Amorphis w naszym kraju przeszedł do historii.

Oczywiście, mógłbym tu trochę ponarzekać, bo idealnie przecież nie było. Mankamentów znalazło by się trochę, i nie chodzi tylko o dobór repertuaru. Najważniejsze, że usłyszałem "Alone", a na takie cudowne perełki jak "The Orphan", "Grieve Stricken Heart", czy np. "Empty Opening" nawet nie liczyłem, bo byłoby to równie prawdopodobne jak to, że na scenie klubu "Loch Ness" w trakcie imprezy zmaterializuje się Michael Jackson. Był stały, sprawdzony zestaw i jedyne czego żałuję, to fakt, że nie zagrali nic z "Tuoneli", a z "Am Universum" tylko "Alone". Może był to pewien rodzaj hołdu dla Pasi Koskinena, bo o nieziemskiej wyjątkowości wspomnianych płyt decydował w ogromnej mierze jego głos. I każda próba dorównania genialności tamtych wykonań byłaby porywaniem się na niemożliwość. Więcej zastrzeżeń mógłbym mieć do innych aspektów sprawy. Nawet moje niefachowe ucho wychwyciło jakieś problemy z nagłośnieniem (co potwierdziły relacje w necie i dyskusje na forach). Podkręcić "Volume" na max potrafi każdy głupi, a tymczasem techniczni trochę skopali sprawę. Basowe dźwięki słychać było za bardzo, a wokal gdzieś się gubił w tym wszystkim. O tym, że wokal Tomiego nie dorównuje charakterystycznemu głosowi Pasiego już pisałem, ale za to obecny frontman ma znacznie lepszy kontakt z publicznością. Pasi był zawsze jakby nieobecny, gdzieś obok wydarzenia, co zresztą też miało swój urok. A wydaje się, że tzw. chemia na linii zespół - publika, była we wtorek naprawdę dobra. Muzycy wyglądali na zaskoczonych świetnym przyjęciem przez polskich fanów i tym, że ludzie aż tak fantastycznie i spontanicznie się bawili. I najwięcej mówi fakt, że pod koniec koncertu uśmiechnął się nawet Tomi Koivusaari, którego twarz prawie nigdy nie zdradza żadnych emocji. Tak naprawdę to najbardziej zabrakło mi klawiszy. Szczególnie kawałki z najnowszej płyty są zbudowane w oparciu o piękne klawiszowe pasaże (ale też choćby w "Black Winter Day" jest obłędna melodia), a w koncertowych wersjach gdzieś się one zagubiły. Wiem, że występ na żywo to jest inna para kaloszy i nikt tu się nie bawi w zbędne upiększenia, ale wydaje mi się, że po to jest klawiszowiec na scenie, żeby trochę mocniej zaakcentować swoją obecność, tym bardziej, że Santeri Kallio zna się przecież na swojej robocie.

Nie żałuję jednak ani minuty tego wyjazdu i nocnego powrotu do Opola z przesiadkami. To był znakomity koncert, chociaż do tego co Mike Patton i Faith No More wyprawiali w lipcu na Heineken Open'er to jeszcze długo się chyba nikt nie zbliży. W każdym razie zobaczyć na żywo Amorphis (i usłyszeć "Alone") było jedyną muzyczną pozycją na mojej bucket list (bo Sentenced już nie zobaczę, chyba że w zaświatach...). A odfajkowanie każdej pozycji z tej listy warte jest wszelkich poświęceń. W ten chłodny wtorkowy wieczór w Krakowie wszystko poszło tak, jak trzeba. I tylko to się liczy.

Amorphis wystąpił w krakowskim klubie "Loch Ness" we wtorek 27. października 2009, w składzie:
Tomi Joutsen - wokal
Esa Holopainen - gitara
Tomi Koivusaari - gitara rytmiczna
Nicklas Etelaevuori - bas
Jan Rechberger - perkusja
Santeri Kallio - klawisze

29. października 2009, 22:29 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Jakość tych zamieszczonych tu amatorskich filmideł z koncertu jest kiepska, ale też tą moją "małpką" niewiele więcej się da uzyskać, poza tym mam nikczemny wzrost i jeszcze stałem w kiepskim miejscu sali. [Pierwszy film to początek koncertu - otwarcie "Silver Bride", drugi to oczywiście "Alone" w całości]. Pewnie wkrótce na YouTube pojawią się jakieś lepsze nagrania i wtedy zobaczycie w pełni, co tam się działo (wpisujcie w wyszukiwarkę "Amorphis Loch Ness").

3 komentarze:

Karolina pisze...

wtorek to był 27 października ;]

jabol pisze...

hehe mógł to być nawet 38 października:P ale ważne że koncert udany, a do tego fajne wyczerpujące sprawozdanie, które skłoniło mnie do przesłuchania kilku kawałków tej kapeli, której prawie nie znałem. Po za tym fajnie się czyta, słuchając tego co nagrałeś - dobre uzupełnienie. A tak poza tym to zawsze wiedziałem że sony nagrywa dobrze dźwięk:) naprawdę fajnie słychać, a przecież byłeś blisko sceny:)

Piotrek pisze...

Data już poprawiona ;) Dziękuję za zwrócenie uwagi :)