środa, 17 marca 2010

żona rybaka

W drugim odcinku pierwszego sezonu "Rancza", licealistka Klaudia mówi do Amerykanki Lucy tymi słowami: "Jak się ktoś urodził w Nowym Jorku, to dla niego wszędzie jest pipidówa. A jak ktoś się urodził w Wilkowyjach, to gdzie by nie pojechał, zawsze przyjechał z pipidówy".

W znanej opowieści o złotej rybce, żona rybaka życzyła sobie coraz to nowych, potężniejszych pałaców i jeszcze większego bogactwa. Jak to się skończyło - wszyscy doskonale pamiętamy.

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Żona rybaka wyprowadza się ze wsi do miasteczka. Skala jest jednak wciąż zbyt mała. Kusi większe miasto. Potem jeszcze większe i w dodatku modne - Wrocław, Kraków, Poznań. Ale - przychodzi refleksja - to chyba też nie to. Za granicą - tam to jest życie! Praga, Wiedeń. Lecz zaraz! Prawdziwa przestrzeń życiowa to dopiero Londyn, Paryż, Madryt. A może tak liberalna Holandia, może Belgia. Potem jednak okazuje się, że wciąż czegoś brakuje. Przecież jest jeszcze cała Ameryka, jest egzotyczna Japonia, tajemniczy Singapur, Hongkong, nowobogackie Emiraty... Media i trendsetterzy umiejętnie takie wahania wykorzystują. Publikują listy, rankingi miast, które są aktualnie najmodniejsze dla młodych ludzi. Dopiero mieszkając tam zaczniemy w pełni korzystać z ludycznych uroków współczesnej cywilizacji.

Opole jest miastem - nie oszukujmy się - niedużym. Przydałoby się, żeby było tu jeszcze to, to i tamto. Mogłoby być też lepiej zarządzane, mogłyby być ustalone takie, a nie inne priorytety. To prawda. Ale ja lubię Opole. Ma swój klimat (chociaż to truizm). I naprawdę są tu miejsca wyjątkowe, nawet na skalę całego kraju (nie będę wymieniać jakie, ponieważ to jest działka darmozjadów z Wydziału Promocji miasta). Owszem, pewnie po ukończeniu studiów - jeśli dożyję - nie będę tu mieszkać, pewnie zamienię Opole na coś większego (chociaż never say never). Ale nie dlatego, że taka a nie inna skala tego miasta mnie w jakiś sposób "ogranicza" (nie wiem, czy to coś konkretnego oznacza, ale żony rybaka często tak mówią). Nie dlatego, że nie ma tu trzycyfrowej ilości dyskotek i pubów. Nie dlatego, że nie jeżdżą tu tramwaje, a w nocy nawet na głównych ulicach można tańczyć. I nie dlatego, że na każdym rogu nie stoi centrum handlowe z przybytkami w postaci Bershki, Smith's-a czy Stradivariusa wewnątrz. Może to jest spojrzenie dziwaka. Spojrzenie skrajnie niereprezentatywne. Bo nie mam "potrzeb", aby co drugi dzień być na imprezie, z czego każda w innym klubie. Bo nie oczekuję w każdej części miasta dziesięciosalowego multikina z 3D, IMAXem i podgrzewanymi fotelami. Bo nie mam obsesji "ciągłego poznawania nowych ludzi", co jest podobno obowiązkiem współczesnego człowieka w moim wieku i warunkiem sine qua non, aby za 20 lat nie pomyśleć o swojej młodości jako o czasie straconym i przegranym. I nie ma to nic wspólnego z ambicją. Bardziej z owczo zasymilowanymi przejawami presji społecznej, zbudowanej na gruncie mentalności żony rybaka. A nawet jeśli ma, to zdecydowanie bardziej wolę mieć ambicje, które dla swojego urzeczywistnienia nie wymagają istnienia przestrzeni miejskiej wielkości aglomeracji Mexico City. Całkiem niedawno kapitalnie podsumował to Yi-Fu Tuan, mówiąc: "Świat wydaje nam się przestronny i przyjazny, jeżeli mieszczą się w nim nasze pragnienia, a ciasny wtedy, kiedy staje im na przeszkodzie". Tylko tyle.

Nie mam tu oczywiście nic przeciwko temu, aby ludzie (nie tylko młodzi) wyjeżdżali do większych miast, aby się "rozwijać" (cokolwiek to znaczy). Wręcz przeciwnie. Chcę tylko rozstrzelać myślenie, które robi z tego regułę powszechną i bezwyjątkową. "Musisz wyjechać do większego miasta, żeby wreszcie zacząć żyć". Dziękuję bardzo! Jeśli nie ostrzej. Bo problem w istocie nie leży w terytorialnej wielkości, ale w głowie. Żony rybaka wyjeżdżają do coraz większych miast, ale podświadomie wciąż mają zakodowane, że pochodzą z zadupia. I wciąż nigdzie nie czują się dobrze. Więc gonią, tak naprawdę nie wiedząc do końca za czym, w nadziei że jeszcze większa skala da im wreszcie to, czego oczekują. Amerykanka Lucy, na narzekania Klaudii o pipidówie, odpowiedziała tylko jednym zdaniem: "No tak, jak ktoś ma z tym kłopot to faktycznie; a jeśli nie - to no difference..."

17. marca 2010, 22:15 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

1 komentarz:

Bess pisze...

"Zacząć żyć" to rzeczywiście głupie określenie, ale nie ma co ukrywać, że w dużych miastach jest więcej możliwości rozrywki, i jak ktoś lubi dyskoteki, kina i puby to nie będzie czuł się dobrze w jakiejś mieścinie, gdzie impreza zdarza się raz na pół roku. A jak ktoś ma problem z tym, że pochodzi z zadupia, to dlatego, że za bardzo się do tego zadupia przyzwyczaił, i nie będzie się czuć dobrze w metropolii, a stwierdzenie, że w dużym mieście lepiej się żyje i tak do takiej osoby nie dotrze.