niedziela, 7 marca 2010

weekend in Wonderland

Postanowiłem się odpowiednio przygotować do seansu najnowszego filmu Tima Burtona. W tym celu zdecydowałem się sięgnąć ponownie po literacki pierwowzór. Sceneria tego sięgania zasługuje zresztą na odrębną opowieść. Pomysł ten wpadł mi do głowy w nocy z piątku na sobotę (chronotyp mam zdecydowanie sowi, więc nie chodzę spać wcześniej niż o 2.00 a.m.). I jeszcze tej samej nocy, wśród wszechogarniających ciemności, zszedłem do piwnicy, aby w głuchej ciszy, przy nikłym świetle latarki przeszukiwać posępne szafy. Udało mi się znaleźć dzieło względnie szybko, po czym teatralnym ruchem mogłem zdmuchnąć warstwę kurzu z twardej okładki książki, która po jakichś piętnastu latach mogła znowu ujrzeć światło... wówczas jeszcze nie dzienne, a jedynie sztuczne.

"Alice in Wonderland". Będę uporczywie trzymał się oryginalnego tytułu, gdyż bezczelnie uważam, że jego tłumaczenie na polski jest raczej kiepskie. Komuś zdecydowanie zabrakło subtelności. To, że występują tam różne "bajkowe" postacie (król, królowa, zwierzęta mówiące ludzkim głosem), główną bohaterką jest mała dziewczynka, a całość jest zbudowana w baśniowej konwencji, nie upoważnia jeszcze tłumaczy do tego, aby tak infantylnie obejść się z tytułem. Przecież w książce nie ma słowa o czarach! Ale oczywiście: jest król, królowa i mówiący zając, więc zrobimy z tego "krainę czarów", nikt nawet nie zwróci uwagi. Wielkie gratulacje... Dla mnie fabuła tej książki (przynajmniej od momentu, kiedy zacząłem ją rozumieć) była zawsze genialną, może nawet najwybitniejszą w dziejach, metaforą snu. Byłaby nią i bez tego ostatniego rozdziału, gdzie Alicja faktycznie budzi się ze snu. Każdy z nas był nieraz w świecie, gdzie zdarzenia powiązane są ze sobą w nielogiczny sposób, fizyczne ograniczenia (czas, przestrzeń, ...) nie grają roli, a samą tylko myślą możemy wpływać na rzeczywistość. Jak ktoś ma szczęście, to jest w takim świecie każdej nocy. Nie znam lepszego literackiego portretu snu.

Więc "Alice in Wonderland". W dzieciństwie - przyznaję - ta książka mnie nudziła. Nie umiałem przez nią przebrnąć, mimo że - przynajmniej w oczach laików - jest adresowana właśnie do dzieci. I co zaskakujące (dla tych laików na pewno) dopiero wiele lat później nie tylko ją zacząłem trochę rozumieć (w pełni nie zrozumiał jej pewnie nawet sam autor), ale też zaczęła mnie wręcz fascynować. Fantastycznym zajęciem było odkrywanie tych wszystkich aluzji, odniesień, paraboli do różnych elementów naszej, i współczesnej pisarzowi, rzeczywistości. Dopiero mając dwadzieścia kilka lat, zaczęły mnie śmieszyć teksty i dialogi, a przecież dzieckiem byłem w miarę inteligentnym. Ale to "drugie dno", które Lewis Carroll ukrył w książce, jest adresowane właśnie do osób, które mają już pewien poziom kulturowych kompetencji, aby te wszystkie zawiłości dojrzeć (mimo, że czasami trzeba sięgnąć nawet do biografii autora). Ja w każdym razie bawiłem się doskonale. Chociaż nadal nie wszystko rozumiem. I chociaż - przyznaję - ta książka jest dziwna. Ale właśnie to sprawia, że jest tak wyjątkowa. Tak genialna. Rozdział, gdzie Zwariowany Kapelusznik i Marcowy Zając piją herbatkę jest po prostu fenomenalny. Te ich teksty, pokrętna logika, absurdalny styl bycia - rewelacja! A opowieść Żółwiciela to już jest mistrzostwo świata. Te wszystkie przedmioty, których uczono w morskiej szkole. Histeria starożytna z wodografią :D Drawling, Stretching and Fainting in Coils. I tu ukłon w stronę tłumaczy, bo akurat w tej kwestii poradzili sobie świetnie. A niełatwo jest trafnie przełożyć teksty w rodzaju: "That's the reason, they're called lessons - because they lessen from day to day".

I właśnie za taki materiał zabrał się Tim Burton. Dostał do obróbki mistrzowskie, wyraziście zarysowane postacie i fabułę, która jest arcydziełem absurdu. Zastanawiam się, jak sobie z tym poradził, bo talentu - nawet jeśli się za jego dziełami nie przepada - odmówić mu nie można. I dlatego wybiorę się na ten film. Przeczekam tylko pierwsze dni wyświetlania, aż się w salach kinowych zrobi bardziej pusto. Wiem, Johnny Depp jako Zwariowany Kapelusznik uśmiecha się tajemniczo z afisza, ale jakoś wytrzymam. W tym czasie będę mógł rozważyć pewien kłopot bogactwa. Otóż opolskie multikino oferuje do wyboru następujące seanse: w 3D z dubbingiem, w 3D z napisami, w 2D z dubbingiem...No i nie mam pojęcia, który wybrać...

7. marca 2010, 21:55 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

6 komentarzy:

Bess pisze...

Podobno w tłumaczeniu z kraba zrobili langustę.

A wersję z dubbingiem odradzam. Zawsze lepiej obejrzeć film z oryginalnym dźwiękiem. Mówię to jako filmowy nałogowiec :P

Lila pisze...

Też chciałam wybrać się na ten film, ale nie przyszło mi do głowy, żeby najpierw przeczytać książkę. Zainspirowałeś mnie:)

zajac pisze...

ja też się tam wybieram i już nie mogę się doczekać :D

i również, jak Bess, proponuję wersję bez dubbingu tym bardziej, że język już nie jest przeszkodą :)

Piotrek pisze...

Bess: a ja w kwestiach filmowych nie śmiem z Tobą polemizować ;) Ja jestem tylko kinowym profanem, szarym, przeciętnym laikiem :P

Lila: Miło mi :)

Zającu: Ty wybierasz się na wersję z oryginalnym dźwiękiem, bo nie masz innego wyjścia ;) Chyba, że portugalska polonia jest już tak silna, że specjalnie sprowadzają tam kopię z polskim dubbngiem :P

marysia pisze...

Nigdy nie miałam okazji sięgnąć po książkę i szczerze mówiąc, nawet nie była ona tak popularna, gdy byłam dzieckiem, przynajmniej w mojej okolicy. Ale może masz rację... może ma w sobie coś, co sprawia, że po nią sięgnę. Jest wiele książek, których nigdy nie zrozumiem. I chyba takie są najlepsze. Bo nie sztuka przeczytać książkę i odstawić ją na półkę na wieczne zakurzenie. W czytaniu chodzi chyba o to, aby po odłożeniu tej książki na półkę patrzeć na nią i myśleć, co tak naprawdę tam było. co było za tymi literami?

A film... Nie cierpię 3D i wszelkiej nowoczesności z super hiper multikinami i śmierdzącym popcornem włącznie, także poczekam, aż będę mogła obejrzeć ten film w inny sposób. No.. chyba, że ulegnę namowom ludzi z roku i dam się wyciągnąć... Jak dotąd nigdy do takiego końca w ich namowach nie doszło. Ale.. miłego seansu after all. :)

zajac pisze...

muszę Ci Piter powiedzieć, że nawet gdyby portugalska Polonia zadbała o sprowadzenie wersji z dubbingiem to i tak bym się na nią nie pokusiła ;)bo o ile animowane filmy wypadają po polsku świetnie to jednak dubbing do normalnego filmu zawsze był, jest i będzie porażką. oglądałam już Pottera z nieszczęsną próbą podrobienia głosów i modliłam się o rychły koniec tej męki :|
dubbing = ok, ale tylko dla animowanych nowości :)