wtorek, 20 lipca 2010

koniec kina

Francis Fukuyama - amerykański (choć skośnooki) politolog - 20 lat temu w swoim słynnym eseju odtrąbił koniec historii. Jego zdaniem, wraz z upadkiem bloku socjalistycznego, gdy większość państw przyjęła jakąś formę ustroju demokratycznego i gospodarki rynkowej, historia świata się skończyła. Historia rozumiana rzecz jasna jako ciąg przemian gospodarczych, politycznych i społecznych, jako liniowy zapis wojen, rewolucji, podbojów i masowych konwersji religijnych. Od tej pory nic takiego już mieć miejsca nie powinno na większą skalę, gdyż ludzkość osiągnęła niejako etap, który jest swoistym zwieńczeniem tak rozumianego procesu historycznego. Ponad 10 lat później profesor Fukuyama ogłosił kolejny koniec, tym razem koniec człowieka. Ten koniec właściwie jeszcze nie nastąpił, ale naukowiec wieszczy jego nadejście już wkrótce, gdy na skutek rozwoju biotechnologii, człowieka zastąpią osobniki "człekopodobne", genetycznie modyfikowane.

Gdyby Francis Fukuyama miał ochotę napisać jeszcze jedna książkę, w której ogłosiłby jakiś kolejny koniec, to wspaniałomyślnie podrzucę mu pomysł. Można ogłosić koniec kina. Nie żadnego konkretnego, ale kinematografii jako takiej. W lipcu 2010 roku odeszła w sędziwym wieku 115 lat nieodżałowana i niezwykle zasłużona sztuka filmowa. Zebraliśmy się tutaj, aby oddać jej ostatni hołd.

Prowokuję celowo i rozmyślnie. Bo przecież niewątpliwie powstanie na tej planecie jeszcze niejeden wspaniały film. Ale chcę zwrócić uwagę na niepokojący trend, jaki może zaobserwować nawet taki kinowy ignorant jak ja. Mam na myśli zjawisko znane jako remake. Owszem, istnieje nie od dziś, nie wymyślono go w lipcu 2010, aby Piotrek miał o czym pisać na blogu. Ale w lipcu 2010 na ekrany kin wkroczył - przy aplauzie masowej wyobraźni - remake słynnego horroru z lat 80.-tych "A Nightmare on Elm Street" ("Koszmar z ulicy Wiązów"). A to - jak przeczytałem w "Rz" - dopiero początek całej fali "rimejków". Fali? Co ja mówię, to będzie prawdziwe tsunami. Nowych wersji już wkrótce mają się doczekać m.in. "Ucieczka z Nowego Jorku", "Akademia Policyjna", "Robocop", "Gliniarz z Beverly Hills" czy "Pogromcy Duchów". Już natomiast doczekał się reinkarnacji "Karate Kid" (pana Miyagi - japońskiego mistrza sztuk walki gra tam - zabijcie mnie! - Jackie Chan...). Warto zauważyć, że większość z wymienionych dzieł liczyła więcej niż jedną odsłonę, zatem ich życie po życiu będzie prawdopodobnie nie tyle "rimejkiem" ile tzw. rebootem (czyli "rimejkiem" całego cyklu - ile ostatecznie było np. części "Akademii Policyjnej" tego pewnie nie wie nawet Google.com, ale z pewnością wystarczająco, by wyżywić ze trzy pokolenia ludzi filmu). A dodajmy do tego jeszcze produkowanie sequeli kasowych filmów po 20 latach przerwy (aktualnie "Predators" czyli po prostu "Predator 2", nie tak dawno temu "Rocky Balboa" czyli "Rocky 6"), oraz ekranizowanie wszelkich możliwych seriali ("Drużyna A" to było moje dzieciństwo, które Hollywood właśnie przemieliło na mączkę kostną...). I oto mamy twarz kina A.D. 2010...

"I co się tak żołądkujesz?!" - może ktoś słusznie zapytać - "Wolność mamy, nie? I demokrację. Więc jak kto chce, to niech sobie ogląda tego Felliniego, którego nikt nie rozumie, a my - popcornowa, multipleksowa publika, wolimy podziwiać jak Jackie Chan i Eddie Murphy przy użyciu teksańskiej piły mechanicznej walczą z wnukiem Predatora na ulicy Wiązów". Właśnie, dlaczego się tak tym przejmuję? Przecież nawet w "rimejkach" można odnaleźć coś fascynującego. Ot, choćby nolanowo-bale'owe Batmany (które nb. uwielbiam, choć to chyba nie są "rimejki" sensu stricto). Otóż, protestuję dlatego, ponieważ uważam, że zjawisko remake'ów ma twarz zepsutego, cynicznego gościa z Hollywood, który - nie dość, że nie ma własnego pomysłu na ciekawy film - to jeszcze uważa, że tłumom zaludniającym kina w każdy piątek i sobotę można wcisnąć wszystko. Bo - jak mawiał klasyk - "ciemny lud to kupi". Więc po co się właściwie starać, szukać nowych inspiracji, interesujących pomysłów, skoro można zrobić remake dowolnego filmu, odpowiednio go rozreklamować (McDonaldy, jakaś seria ciuchów w modnych sieciach, gadżety elektroniczne), za 20 lat zrobi się remake remake'u i interes się kręci. Jest jeszcze tyle materiału: ot, choćby Superman, całe serie np. Hitchcocka czy Lyncha, E.T. i Park Jurajski, filmy wojenne, o podboju Kosmosu, westerny...

Może dla kinematografii to są kluczowe chwile. Może w obliczu tak postępującej degrengolady kina masowego, do głosu dojdzie kino alternatywne? Jeśli nie, to najbliższe lata staną chyba pod znakiem fin de siecle sztuki filmowej. Kinematografia przestanie się rozwijać, ambitne dzieła zostaną wyparte przez "rimejki" i "ributy". Jak u Fukuyamy...

Przesadzam? To powiedzcie sami, czy poniższy fragment z przywoływanej już "Rz" nie brzmi niczym wersety z Apokalipsy X Muzy. "Produkcja powtórek nie ogranicza się do horrorów i thrillerów science fiction. Hollywood zamierza odtworzyć cały repertuar rozrywkowy kina lat 80. - od filmów akcji przez komedie i musicale, po obrazy familijne i sportowe." (R.Świątek "Monstra wiecznie żywe", Rzeczpospolita/15.07.2010).

Ostateczny upadek kina już dekadę temu wieszczył Tomek Beksiński w swym najsłynniejszym, samobójczym felietonie. Przysięgam, jeśli dojdzie do "zrimejkowania" kultowego "Powrotu do Przyszłości", to pozostanie tylko powtórzyć za nim: pora umierać...

20. lipca 2010, 22:31 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

2 komentarze:

bess pisze...

Remake to wymysł amerykański. Amerykanie nie lubią filmów z napisami, a do lektora nie są przyzwyczajeni, dlatego np. robią bezczelną kalkę "[Rec]", tylko po to, żeby nie musieli wysilać mózgu czytaniem. Jeśli pierwsza wersja filmu była po angielsku, i wytwórnia zarobiła na niej miliony, historia się spodobała, to znaczy, że można zarobić na niej drugi raz. Ale efekty specjalne sprzed dwudziestu lat już nie spodobają się widzom przyzwyczajonym do "Transformers", dlatego trzeba wszystko nakręcić od nowa. Kryzys trwa, wytwórnie nie będą teraz ryzykować, dlatego zamiast nowych projektów finansują to, co jest pewne, co spodoba się widzom, zwłaszcza, że taki remake nie wymaga zatrudnienia znanych aktorów, bo sam tytuł przyciągnie widza do kina. A teraz mało kto szuka w filmie sztuki. Jeszcze byłoby dobrze, gdyby taki remake przyniósł wytwórni zysk, który później zostałby przeznaczony na jakiś bardziej ambitny projekt. Niestety, producenci z Hollywood chyba uznali, że nie ma co się wysilać, na kolejnym remake'u zarobią więcej...

Piotrek pisze...

I z tego powstaje niestety taki samonapędzający się mechanizm. Wytwórnie - jak piszesz - nie chcą ryzykować, więc robią remaki, a potem widzą, że remake przynosi sukces, więc produkują kolejne. A dotyczy to na taką skalę już nie tylko Hollywood. To już chyba stało się modne, skoro dzisiejsza "Rz" pyta na pierwszej stronie: "Dlaczego w polskim kinie jest tak mało remake'ów?" i spekuluje, czy za nową wersją komedii "Och, Karol" pójdą kolejne przeróbki kamieni milowych polskiej kinematografii. Podobno w planach były (są nadal?) m.in. "Krzyżacy" i "Stawka większa niż życie". Gazeta zdradza nawet scenariusz tej drugiej produkcji, autorstwa pana Pasikowskiego (tego Pasikowskiego): "Scenariusz przypominał kolejną część przygód Indiany Jonesa. Kloss poszukiwał w nim szpady mającej zapewnić Hitlerowi zwycięstwo w wojnie. Ścigał także podstawionego agenta, który odnalazł grób Chrystusa"...