wtorek, 13 lipca 2010

trup w szafie

W trakcie niedawnych wyborów prezydenckich, jak grzyby po deszczu wyrastały tzw. "komitety honorowe" poszczególnych kandydatów, wypełnione moralnymi "autorytetami" i patriotami o "nieposzlakowanej opinii". Obecność tych "krystalicznych" osobowości miała rzecz jasna wpłynąć na wyborców, aby zagłosowali na Bronka, Jarka czy Grzesia. Mnie natomiast skłoniła do zastanowienia się nad rolą autorytetu w życiu jednostki.

Jestem jeszcze w stanie zrozumieć posiadanie autorytetu w jakiejś konkretnej dziedzinie. Ba, sam "mam" takie osoby, z których zdaniem w pewnych kwestiach liczę się bardziej niż z opiniami innych. Chociaż i w tym przypadku należy trzymać się ulubionej zasady kierowców, czyli reguły ograniczonego zaufania. Generalnie jednak nie ma w tym nic złego, że dla kogoś autorytetem w zakresie astrofizyki będzie Stephen Hawking, w dziedzinie psychologii - np. profesor Zimbardo, a w temacie motoryzacji - szwagier, który jest mechanikiem. Niełatwo mi natomiast zrozumieć instytucję autorytetu ogólnego; sytuację, gdy jakaś osobistość jest dla kogoś wyrocznią we wszelkich sprawach. Jak żyć, na kogo głosować, w co wierzyć, jakie stanowisko zająć wobec aborcji/związków gejowskich/święta Halloween etc. Rozumiem, że niektórzy potrzebują czytelnych drogowskazów, wskazówek porządkujących otaczający świat. Ale jeżeli ktoś stara się "podpiąć" swoje życie pod wzorzec kogoś innego i to w każdym niemal aspekcie, jeżeli traktuje każde jego słowa jak prawdy objawione, to droga taka niebezpiecznie prowadzi w kierunku jakiejś formy mentalnego zniewolenia.

Autorytet jako taki jest dla mnie pojęciem pustym. Może źle rozumiem ten termin. Może opacznie uważam, że taka postawa niejako "zwalnia" z obowiązku myślenia i własnej refleksji. Ale co, do diabła, oznacza, gdy ktoś mówi, że np. jego autorytetem był/jest Jan Paweł II?! Że był wzorcem, wskazówką jak należy żyć? Może. Tylko gdyby przepytać daną osobę o jakieś konkrety, w czym ona go naśladuje, to wówczas mogłyby wyjść ciekawe rzeczy. Bo przecież lekko połowa Polaków deklaruje, że JP2 jest ich autorytetem, ale często ci sami ludzie nie widzą nic złego w tych zachowaniach, które Papież ostro krytykował (seks przedmałżeński, aborcja, in vitro i te sprawy). Czyli co? Mamy piękny wzór doskonałości wymalowany na sztandarach, ale idziemy sobie własną, wygodną drogą? To po co ten autorytet? W Niebie - jeśli istnieje - nie z tego chyba będą nas rozliczać. Nie będzie raczej istotne, kto miał bardziej doskonały autorytet, ale jak kto sam przeżył swój ziemski czas. Nieważne, czy przyświecał mu jakiś wzór, czy nie.

Taka hipokryzja nie jest jednak jeszcze w tym wszystkim najgorsza. O wiele bardziej ordynarna hipokryzja wynika z faktu, że nie ma przecież ludzi idealnie doskonałych. To oczywiste. Niestety, wielu chciałoby, żeby tacy istnieli. I żeby obronić, usprawiedliwić swój autorytet, często posuwają się do zafałszowywania historii, tuszowania niewygodnych faktów, przemilczania pewnych spraw. A gdyby tak poszperać głębiej, praktycznie każdy uznany "autorytet", wzór do naśladowania, można przecież strącić z piedestału. Ot, choćby profesor Leszek Kołakowski, najwybitniejszy polski filozof - swego czasu był wziętym marksistą. Czy na przykład Józef Piłsudski, którego wielu Polaków z chęcią by obecnie intronizowało, jako wielkiego Wodza Narodu. Człowieka, który wraz z kolegami obrabował pod Bezdanami pociąg w akcji niczym z westernów, a potem założył (w Berezie Kartuskiej) pierwszy obóz koncentracyjny, do którego skwapliwie zsyłał przeciwników politycznych. Albo Maksymilian Kolbe, z którego życiorysu większość z nas zna jedynie ostatnie dni. Mało kto wie natomiast, że duchowny ten zbudował przed wojną imperium medialne, o jakim ojciec Rydzyk może tylko pomarzyć, i rozgłaszał tą drogą choćby takie rewelacje, że Żydzi są przyczyną wszelkiego zła, demoralizacji i że dążą do eksterminacji naszego katolickiego narodu. O patronach Polski - Wojciechu i Stanisławie - nawet się nie rozpisuję, bo wyprawiali oni takie rzeczy, że przymiotnik "święty" pasuje w tym świetle każdemu z nich, jak zającowi dzwonek.

Konkluzja jest natomiast taka, że dowolną "nieskazitelnie doskonałą" postać można obalić. Bo każdy "ma coś za uszami", każdy trzyma w szafie jakiegoś trupa. Jak nie współpracę z wrogim wywiadem, to nasikanie do chrzcielnicy albo pozamałżeński seks, jeszcze w dodatku w jakiejś wyjątkowo wyuzdanej, "niechrześcijańskiej" pozycji. Ale przecież nie o to chodzi. Jeśli już koniecznie musimy mieć autorytet od wszystkiego, to chyba lepiej, że jest nim człowiek, który był tak samo niedoskonały jak my. Który zaliczał upadki, zbaczał na manowce, miewał słabości. A mimo to wytrwał w swojej misji. I dlatego może być znakomitym przykładem. Ale nie, my wolimy budować sobie złotego cielca, moralnego Supermana, wcielenie zalet i cnót wszelakich. A gdy wyjdzie na jaw jakiś niewygodny fakt odnośnie tego ideału, to albo jest święte oburzenie i lament nad upadkiem autorytetów ("O tempora, o mores!"), albo wspinamy się na wyżyny hipokryzji, aby tą "krystalicznie czystą doskonałość" obronić. Np. poprzez rozgłaszanie, że te rewelacje to tak naprawdę wroga propaganda masońsko-liberalnych mediów. Takie kreowanie autorytetów "na siłę" będzie (jeśli już nie jest) ostatecznym upadkiem idei tego pojęcia.

Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej. Bo jeśli nie, to wkrótce obudzimy się w świecie, w którym status moralnej doskonałości będzie się zyskiwać wsiadając do samolotu, który rozbija się w jakimś historycznym miejscu. A autorytetem będzie ośmiornica Paul.

13. lipca 2010, 19:00 DST, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

3 komentarze:

bess pisze...

W gimnazjum na lekcji wychowawczej został raz poruszony temat autorytetów. Wychowawczyni, w zgodzie z instrukcjami dyrekcji, zaczęła się rozwodzić nad tym, jakie to ważne są autorytety w życiu młodych ludzi, że brak autorytetu prowadzi do upadku moralnego, psychicznego. Potem zaczęła pytać wszystkich po kolei, kto jest ich autorytetem, większość odpowiedziała, że Jan Paweł II, reszta wymieniła swoich rodziców, i jakież było zaskoczenie mojej wychowawczyni, kiedy powiedziałam, że dla mnie nikt nie jest autorytetem. Dziwnie na mnie spojrzała, ale zignorowała mnie i kontynuowała swój wywód.

I z tego bierze się przeświadczenie, że jakiś autorytet trzeba mieć - bo w szkole kazali. Ale gdy się zapyta kogoś o biografię JP2 czy innego "bohatera narodu", to mało kto potrafi odpowiedzieć na inne pytanie niż "kiedy umarł?" (Z JP2 to już szczególny przypadek, bo można zostać psychicznie zlinczowanym za niepochlebną opinię o nim.) I ktoś, kto szuka na siłę autorytetu, włączy sobie taki TVN, tam powiedzą, jaki cudowny jest np. jakiś tam minister, pisarz, papież, i proszę, autorytet gotowy, idealizacja postaci, o której nic się nie wie i zaciekłe potwierdzanie jej wspaniałości, najczęściej do końca życia.

lelevina pisze...

Powiem szczerze, że jak tak patrzę na niektóre "autorytety" to już wolę tę ośmiornicę...

Piotrek pisze...

Z JP2 jest niestety trochę tak, jak z tą anegdotką powszechną za socjalizmu: nauczycielka dyktuje dzieciom temat wypracowania - "napisz, kto jest twoim ulubionym bohaterem literackim i dlaczego Lenin".

Jedyne, co nas różni od tamtego okresu, to trochę większe zróżnicowanie autorytetów. Każde środowisko ma swoich: "Radio Maryja" - braci Kaczyńskich, kard.Dziwisza etc., TVN - "profesora" Bartoszewskiego, Jurka Owsiaka itd.

Bess dotknęła tutaj sedna sprawy. Jeśli już ktoś decyduje się na chwalenie się swoim autorytetem, to niech to jest wybór rozsądny, świadomy i poparty głębszą wiedzą na temat danej postaci. Bo obnoszenie się ze swoim autorytetem tylko dlatego, że inni też go wybrali, albo dlatego że tak wypada, albo pod wpływem presji społecznej (szkoły, rodziców, opinii publicznej) jest niestety godne jedynie pożałowania.