wtorek, 21 kwietnia 2009

in memoriam: Miika Tenkula (1974-2009)

"The rain comes falling down
my life flows to the ground
no longer feeling the pain
my flame now fading away

no longer feeling the flame
no longer feeling the rain..."
(Sentenced)

miałem już gotowy inny tekst na dziś... wystarczyło wkleić...

ale widocznie tak miało być...

piszę te słowa na gorąco, w dosłownie kilka minut po tym, jak się dowiedziałem...

każda śmierć boli... śmierć członka rodziny, przyjaciela, kolegi/koleżanki...

ale są też ludzie, których nigdy nie znaliśmy osobiście, ba, oni nie wiedzieli nawet o naszym istnieniu, a jednak są, byli dla nas kimś ogromnie ważnym w pewien sposób

takiego kogoś muszę dzisiaj pożegnać...

a co najbardziej paradoksalne, on nie żyje już od dwóch miesięcy...

a ja dowiedziałem się dopiero dziś, przypadkiem, równie dobrze mógłbym żyć w nieświadomości przez kolejne tygodnie, miesiące...

ale widocznie tak miało być, właśnie teraz, właśnie dziś...

teraz dopiero okazuje się, jak idiotycznie infantylne było opisywanie w tym miejscu kilka tygodni temu rozpadu olsztyńskiego zespołu siatkarskiego; owszem, wiązało się z nim wiele fantastycznych chwil i emocji w moim życiu, ale z perspektywy dnia dzisiejszego, tamten podniosły, grobowy nastrój wydaje się być jedynie śmiesznie banalną egzaltacją... wybaczcie...

wtedy napisałem, że czuję się jakbym stał nad grobem kogoś dla mnie ważnego... ironia losu sprawiła, że dziś naprawdę nad nim stoję...

Jego nazwisko nic Wam pewnie nie powie. Miika Tenkula, fiński gitarzysta, kompozytor, także autor tekstów. W 1989 roku założył w Oulu, na pograniczu mroźnej Laponii, zespół SENTENCED. A każdy, kto mnie trochę lepiej zna ten wie, że ta nazwa i ta kapela to dla mnie niemal druga religia. Infantylne, powiecie. Rozpaczać publicznie po śmierci idola. Może...

Dla mnie jednak SENTENCED to nie tylko muzyka. Oni zbudowali wokół swojej twórczości swoistą "filozofię". Specyficzne podejście do życia i śmierci, do samobójstwa, genialne teksty, z których większość znam na pamięć, nasycone czarnym humorem, cynizmem i kapitalną ironią. Do mnie trafiało to w stu procentach.

Zawsze śmieszyło mnie trochę, gdy ludzie opowiadali, jak to jakiś film, muzyka, książka, zmieniła ich życie. Jak to? - pytałem - Pojedynczy akt twórczości wpływa na coś tak długiego, skomplikowanego jak całe życie? Tłumy fanów na pogrzebach ich idoli zwykle napawały mnie podejrzeniami, co do prawdziwości owych egzaltacji. A dziś? Dziś sam z przerażeniem odkrywam, jak wiele "zawdzięczam" SENTENCED. Moje cechy osobowości, to jaki jestem, trochę mizantrop, trochę uciekający od rzeczywistości, często ironiczny i cyniczny, moje specyficzne poczucie humoru, mój intelektualizowany sarkazm - może taki byłem w jakimś stopniu już wcześniej, ale w SENTENCED znalazłem dla tych cech oparcie, oni w pewnym zakresie "pomogli" mi je rozwinąć. Dzięki SENTENCED, dzięki ich tekstom zacząłem się poważniej interesować problemem samobójstw, a to w prostej linii zaprowadziło mnie na studia psychologiczne. Teraz wydaje mi się, że nie mogłem lepiej trafić. A gdybym nie napotkał kiedyś SENTENCED, czy byłbym tu, gdzie jestem? A może przesadzam...

Na koncertach zawsze w cieniu, ale to on był kręgosłupem, mózgiem i sercem SENTENCED. A ten zespół był jego życiem. On napisał większość kompozycji na przestrzeni 16 lat życia SENTENCED. Jego partie gitarowe wgniatały w ziemię, a jednocześnie potrafił stworzyć niesamowitą, mroczną, melancholijną atmosferę. On napisał najpiękniejszy - tak, teraz już jestem tego pewien - kawałek muzyki na tej planecie: kompozycję "No One There", która wieńczy nieziemską wręcz płytę "Cold White Light". W 2005 wspólnie podjęto decyzję o popełnieniu zespołowego "samobójstwa", aby odejść jak Mistrzowie, u szczytu sławy, w pełni sił twórczych, po nagraniu dwóch ostatnich płyt ocierających się o geniusz. Nie chcieli odcinać kuponów od sławy przez kolejne lata, chcieli pozostać legendą, zrealizować to, o czym pisali w tekstach. Gdy droga się kończy, gdy tutaj nie ma już nic do zrobienia, pozostaje przyłożyć rewolwer do skroni...

Pożegnalny koncert w ich rodzinnym Oulu, w październiku 2005, to było wydarzenie ponadczasowe. Najlepszy, absolutnie najlepszy live performance jaki kiedykolwiek słyszałem. Płytę DVD z tym nagraniem przechowuję niemal jak relikwie. Potem każdy z nich poszedł swoją drogą, wokalista Ville występuje w zespole Poisonblack, perkusista Vesa zajmuje się grafiką komputerową itd.

Miika chyba nie potrafił znaleźć sobie innego celu, dla niego nie było życia poza SENTENCED. Mówiło się, że izoluje się od świata, że pije.
19. lutego 2009 znaleziono go martwego w jego własnym domu. Miał 34 lata. Przeżył dzieło swojego życia zaledwie o 3 lata...

W jego przypadku pogrzeb SENTENCED był jego własnym pogrzebem. Tylko trochę odłożonym w czasie. To, o czym pisał w tekstach, spełniło się w rzeczywistości. Stał się żywym przykładem idei i istoty SENTENCED. I zapewne zwróciłby teraz uwagę na dwuznaczność pojęcia "żywy przykład" w tym zdaniu. Pewnie z właściwym sobie czarnym humorem i ironią zamieniłby te słowa na "martwy przykład"...

Mimo, że decyzja o uśmierceniu zespołu była ostateczna i nieodwracalna, ja przez te trzy lata wciąż miałem nadzieję, że może jednak kiedyś wrócą. Chociaż na jeden koncert. Chociaż byłoby to sprzeczne ze wszystkim, o czym pisali. Teraz już jest jasne, że tak się nie stanie... Zza grobu się nie wraca. SENTENCED pozostanie legendą...

Co z tego, że jutro mam zajęcia, a w czwartek kolokwium. Dziś wieczorem włączę DVD z tym ostatnim koncertem, który od dziś nabiera zupełnie innej wymowy. Dwie i pół godziny pogrzebu SENTENCED, dwie i pół godziny dla Miiki. A mniej więcej w połowie, przed kawałkiem "Noose", Ville wtrąci zapowiedź: "Let's put the rope around our necks one last time. Hit it, Miika!". I dopiero wtedy dotrze do mnie, co tak naprawdę się dziś wydarzyło...

Nie wiem, co powiedzieć... Nie umiem wyrazić słowami, jak ważne było i jest dla mnie to, czego dokonał...

Żegnaj...

21. kwietnia 2009, 19:15 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Na koniec, niech Miika przemówi ostatni raz, dźwiękami swojego najwybitniejszego dzieła. To fragment owego pożegnalnego koncertu. Chociaż rzadko pokazywany przez kamery, na pewno uda się Wam Go wypatrzeć. Stoi sam, w cieniu, z prawej strony sceny. Niewysoki, z widoczną nadwagą...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Piękny tekst prawdziwego fana . Ich ,,wisielczy " nastrój jaki prezentowali na swoich płytach jest osobliwy.Tylko Oni potrafili tak grać.Umarł młodo wieliki mistrz ale pozostały płyty i ta genialna the cold white light!