niedziela, 12 kwietnia 2009

uśmiechnijcie się !!!

"Dlaczego Chrystus po zmartwychwstaniu ukazał się najpierw kobietom? Ponieważ chciał, aby ta wieść jak najszybciej się rozeszła." Jeśli od takich słów ksiądz rozpoczyna wielkanocne kazanie, to należy się spodziewać czegoś wyjątkowego. I faktycznie tak było. Było genialnie. W pięciu minutach (sic!) ów ksiądz zmieścił wszystko: było o radości świąt, była pochwała "pozytywnego" plotkarstwa, była refleksja, było o świętach niewierzących, był humor. Było wszystko. I była przede wszystkim znakomita parodia osiedlowego plotkarstwa na jednym oddechu: "A słyszała Pani, sąsiadko, jak ta z drugiego bloku, wie Pani, z trzeciej klatki, ta co w zeszłym tygodniu wyjechała, to ona znowu jest, chłop jakiś do niej zachodzi, czarnym takim samochodem podjeżdża; a ta z pierwszego piętra to kapelusz sobie znowu nowy kupiła, no ja widziałam, taki czerwony, okropny, skąd ona na to bierze, a znowu ta co ma tego białego psa, to trzeci raz w tym tygodniu zsypu nie zamknęła, ja na nią do administracji napiszę."

Mam teraz wykłady z pewnym doktorem, który ma bardzo podobny typ humoru i aktorsko-parodiujące zdolności. Gdy on czasami coś powie, to ludzie leżą pod ławkami ze śmiechu. Ale dziś rano w kościele prawie nikt oprócz mnie się nie śmiał. Wprawdzie coś się już w tej materii zmienia, ale wciąż przyzwyczajeni jesteśmy do innej kościelnej rzeczywistości. Do nudnych nabożeństw przeżywanych z grobową miną (nawet w tak radosne dni jak ten), do chorałów gregoriańskich i do deklamowania niezmiennych od lat regułek. I do innych kazań. Przyzwyczajeni jesteśmy, że ksiądz z wysokości ambony naucza ex cathedra, z ponurym obliczem grzmi przeciw nieprawości, rzuca skomplikowanym słowem, operuje dogmatami, przekazuje prawdy objawione, wytyka grzechy tego świata, piętnuje aborcję i rozwiązłość seksualną, albo po prostu czyta z kartki tekst nudny jak Poranek w TVN24. Ale żeby ksiądz coś śmiesznego podczas kazania powiedział?! Kto to widział?! Nie, to musi byś jakiś haczyk, to pewnie tak naprawdę nie jest śmieszne, nie uśmiechnę się, nie wypada. Nawet w tak wesołe święta - cokolwiek jest podłożem tej radości - musi być przewidywalnie, patetycznie, ponuro i sztywno. A przecież obydwa największe święta chrześcijan to święta radosne...

Ile było dziś takich mszy w kraju? Założę się, że miliony. Nic dziwnego, że katolików często określa się jako ponurych smutasów, konserwatywnych, zaściankowych "moherów". A ja miałem to szczęście być dziś na mszy (szkoda, że to nie w mojej parafii) z refleksją, z uśmiechem, z pozytywnym przesłaniem i - jakkolwiek to banalnie zabrzmi - z okazją, aby na nowo odnaleźć sens tych świąt. I nie nawołuję tu do tego, aby w kościele grały gitary elektryczne, śpiewało się gospel, a księża tańczyli polkę z zakonnicami. Ale apeluję, drodzy katolicy - UŚMIECHAJCIE SIĘ! Szczególnie w tak radosnym okresie świąt. I oby było więcej takich księży, który do tego uśmiechu prowokują. Takich, których aż chce się słuchać, dla których aż chce się chodzić do kościoła, którzy mają odwagę cokolwiek zmieniać. Tylko dlaczego wciąż jest ich tak niewielu...?

Nawet słońce wyszło zza chmur podczas tego dzisiejszego kazania :)

No to idę świętować :) Trzymajcie się, Wesołych Świąt!!! :)

12. kwietnia 2009, 14:15 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

7 komentarzy:

zajac pisze...

jest ich niewielu bo są natychmiast tłamszeni... jak nie przez wiekowych parafian to przez zadufanych 'współpracowników'.
ja niestety nie miałam jeszcze okazji być na przyjemnej mszy... no poza mszą protestancką u naszych zachodnich sąsiadów (aż chciało się zostać na następną godzinę, pomimo słabej znajomości języka)

mimo wszystko życzę wesołych świąt :)

Lila Lis pisze...

No właśnie...
Parafianie dzielą się na takich, którzy z pełną gorliwością i powagą uczestniczą we mszy świętej i tego samego wymagają od innych wiernych oraz na takich, którzy są już znudzeni tą formą wyznawania wiary. I jedni i drudzy mają rację!

Przecież tradycja, tradycją, ale trzeba ją chronić, bo jest skarbnicą wartości. Kościelne młyny wolno mielą i należy to uszanować a nie egoistycznie ciągle czegoś oczekiwać-przecież wiara polega między innymi właśnie na tym, żeby także coś od siebie dać. Gdyby tak nie było, msza święta wyglądała by już może jak koncert rockowy, zamiast opłatka pilibyśmy święcone piwo, a modlitwy byłyby przepełnione żargonem. Fajnie? Być może. Ale nie ukrywajmy, że w tym wszystkim jest jakaś przesada. Poza tym, być może w nudzie, monotonnych regułkach jest cel-pełne skupienie, kontemplacja, poczucie bliskości Boga, a może hipnoza?

Natomiast z drugiej strony, nuda, powaga, która jest wszechobecna nie jest niczym lepszym. Księża alarmują, że wiernych odwiedzających Kościół jest coraz mniej. I dziwi to kogoś? Czasy się troszkę zmieniły i Kościół także, powinien się zmienić. Teraz ludzie robią wszystko, żeby tylko się nie nudzić. Msza święta częściej kojarzy się właśnie z nudnym obowiązkiem. Godzina mszy nie jest TYLKO godziną ale AŻ godziną. W dodatku Ksiądz krzyczy z ambony, że Harry Potter to zło, że TV, radio, komputer to także zło, że powinniśmy głosować na Kaczyńskiego, że leki homeopatyczne to dzieło szatana, podobnież z medycyną niekonwencjonalną itp i dodaje, że jesteśmy złymi ludźmi, dziećmi wstrętnej globalnej wioski, że zostaniemy potępieni, a potem na dokładkę wyrzuca nazbyt ruchliwe dziecko i jego matkę z Kościoła, a rozdając Komunię omija dziewczynę, która ma bluzkę na ramiączkach. No i ok, kościół powinien bronić swoich wartości, no ale bez przesady! Poza tym po takiej mszy, gdy usłyszymy o kolejnym księdzu pedofilu, lub o tym, że nasz ksiądz we wsi ma kochankę, ekstra auto i plazmę(fakt, mogą to być plotki, ale nie zawsze niestety), to taki kontrast pomiędzy konserwatywnym i broniącym moralności księdzem a jego trybem życia uderza prosto w serca parafian, na ile to jest słuszne - nie wiem - ale mimo wszystko kłóci się to ze sobą w naszych głowach. A przecież Kościół powinien wychodzić DO ludzi!!!

Należy szukać sposobów na pozyskanie wiernych. I owszem, można powielić zachowanie niektórych księży, czyli: zamiast organów użyć gitar, zamiast powiedzieć kazanie, to je wyrapować, prezentować filmy czy jakieś scenki teatralne. Ale moim zdaniem-zgadzam się z Tobą Piotrku w 100%- poczucie humoru, siła wspaniałej wymowy zupełnie wystarczy. Niech msza będzie prowadzona tak jak zawsze, ale w takim stylu, że dzieci przestaną ryć serca i inne malowidła w kościelnych ławkach. Ja jeszcze proponowałabym, aby podczas kazania nie poruszać za bardzo kontrowersyjnych tematów. Bo nie na wszystko jest jednoznaczna odpowiedź. Np dla jednych aborcja jest super, dla drugich nie. Mówiąc, że jest zła, kościół odrzuci od siebie jej zwolenników. A przecież często jest tak, że coś nie jest ani białe ani czarne, więc po co w ogóle poruszać takie tematy? Zamiast tego lepiej głosić dobro, wartości aby parafianie sami mogli wybrać na podstawie tej wiedzy, co jest dobre, a co nie.

W ten sposób można połączyć i tradycję i umiejętność trafiania do ludzi. Jak zwykle złoty środek jest tutaj najistotniejszy.

A my...uśmiechajmy się! :))))

Lila Lis pisze...

Ach i dodam jeszcze-jakby było mało-iż zdziwiła mnie Twoja obserwacja, że nawet w Wielkanoc ludzie nie okazują radości. Zdziwiona jestem, bo ja dotychczas widziałam zupełnie co innego. Ale to moje subiektywne odczucie, po prostu u mnie w parafii w Doruchowie, zawsze na Wielkanoc ludzie uśmiechają się do siebie, nawet jeśli to poranna rezurekcja i każdy jest zaspany, w dyngusa śmieją się do księdza, gdy pryska i całą siłą święconą wodą i sami z kieszeni leją go z psikawek. Wesoło jest także w Wielką Sobotę kiedy święcimy potrawy-dzieci latają po kościele z koszyczkami, każdy drugiemu zagląda, ale nikogo to nie razi. Prawie zawsze temu wszystkiemu sprzyja jeszcze ładna pogoda i ksiądz nawet sensownie prawi kazania. Zawsze jest wtedy taka niepowtarzalna atmosfera. Dlatego co do tego święta nie mam takich odczuć jak Ty. Być może dlatego, że Doruchów to wieś, co wiąże się z inną mentalnością ludzi. Nie wiem.

zajac pisze...

z moich wieloletnich obserwacji wynika, że miastowi księża maja trochę więcej dystansu i są generalnie luźniejsi;) nie poruszają za często kontrowersyjnych tematów (może dlatego, że w mieście szybciej dostali by za to w twarz)... przyznaje jednak, że rzadko mnie ściany kościołów oglądają.

z moich dalszych obserwacji wyciągnęłam wniosek, że nastrój księdza ma silny wpływ na nastrój świąt jak i wiernych.
główny wątek tej obserwacji wypłynął w ostatnie bożonarodzeniowe święta, gdy to wszyscy jak zwykle udaliśmy się na pasterkę. odkąd pamiętam prowadził ją pewien biskup, który zawsze kojarzył mi się z ucieleśnieniem spokoju i dobroci. miał uśmiech na stałe wyryty zmarszczkami na dobrotliwej twarzy i głos mogący czytać dzieciom bajki na dobranoc :) w kościele pozwalał zostawić oświecone tylko świece, mówiąc kazanie zwracał się do nas z życzliwością, dziękował i zachwalał że jest nas tak wielu że aż się ciepło na sercu robi. cieszył się każdą chwilą świąt i to przelewał na nas...
tym razem go nie było i już go nie będzie :( pasterkę poprowadził nasz prefekt o cierpiętniczym usposobieniu :| msza trwała prawie 2 h a on sam krzyczał na nas tak głośno, że rozpatrywałam czy by sobie tego nie darować i wyjść w trakcie (co u mnie na wsi jest niemalże grzechem nieodpuszczalnym). dokładnie opisywał jak to się będziemy smażyć w piekle za wszystkie przewinienia świata... bo AIDS, bo dewiacje seksualne, bo życie bez ślubu, bo pycha i bogactwo wszem i wobec, bo my się obżeramy i pijemy a On tu leży samotnie i cierpi :|
nie było radości, było źle.
był krzyk na wystraszone dzieci w pierwszych ławach, że ich tak mało, i na ludzi stojących z tyłu, że im wstyd do przodu przyjść i usiąść :|

wszyscy zerkali na siebie to z ogłupiałymi to z rozzłoszczonymi minami. wszystkim było zimno i przykro.

podejrzewam, że za rok już o 1/3 będzie nas tam mniej, ja też nie pójdę, bo była to jedyna msza którą uwielbiałam i szłam ochoczo z uśmiechem od ucha do ucha. teraz już nie lubię żadnej w roku mszy :/

nastrój jest baaardzo zaraźliwy a posępne miny księży i ich pretensjonalny ton nie służy wierze. i nawet nie chodzi o to aby była gitara i urozmaicenia, aby zabawić ludzi.
może gdyby księża mogli zakładać własne rodziny to czas świąt byłby dla nich o wiele weselszy... a ta radość udzielałaby się w kazaniach zapewne.

póki co, coraz więcej ludzi przestaje wierzyć bo nie może znaleźć poparcia i otuchy w takich miejscach jak kościół. całe szczęście, że nawet jeśli niebo istnieje to idzie się tam za bycie dobrym człowiekiem a nie bycie dobrym katolikiem (bo to nie wystarcza)taka jest przynajmniej moja wiara :)

ps
Lila, dobrze wiedzieć, że są dobre miejsca i dobrzy ludzie :)
pozdrawiam gorąco :)

Piotrek pisze...

To jest temat-rzeka, którego nigdy nie wyczerpiemy, dlatego z mojej strony tylko garść refleksji.

Nie jestem pewny, czy postulat, aby podczas homilii nie poruszać kontrowersyjnych tematów jest właściwy. Kościół jakby nie patrzeć jest instytucją, która wyrosła w oparciu o pewne niezmienne wartości. Piszecie, że "kościelne młyny mielą powoli", znany jest powszechnie konserwatyzm tej instytucji. Rezygnując z tego, co przez wieki było kręgosłupem Kościoła, może owszem pozyskałoby się rzesze tych niezdecydowanych, ale przypuszczam, że straciłoby się równie liczne rzesze tych przywiązanych do owych wartości, których właśnie zraziłoby to swoiste ocieplenie kursu. Oni powiedzieliby pewnie, że niewłaściwe jest, aby w imię czegoś bliżej nieokreślonego rezygnować z wartości, których się przez wieki broniło.

Moim zdaniem piłeczka jest po naszej stronie. Wiemy, jakich zasad broni Kościół, więc mamy trzy wyjścia: albo je zaakceptujemy, albo - jeśli nam nie bardzo pasują (vide: zwolennicy aborcji, o których piszesz, Lilo) - w pewien sposób będziemy je omijać, naginać do naszych wyobrażeń, albo z tego Kościoła zrezygnujemy. Może to trochę kontrowersyjne stwierdzenie, wszak wszyscy wierzący ów Kościół stanowimy, ale fakt, że możemy w nim dokonywać zmian nie oznacza, że kiedykolwiek będziemy uprawnieni do robienia w nim kopernikańskich przewrotów.

Generalnie jednak zgadzam się z Wami. Zarówno atmosfera podczas mszy, nastrój księdza o którym pisze Zając, jak i tematyka kazań zbyt często odciągają ludzi od Kościoła, więc problemu nie można zamieść pod dywan. Ot, choćby te święta. Telewizje pokazują relacje z mszy w największych katedrach, a tam w kazaniach biskupów zamiast o radości, przewijają się odgrzewane, dyżurne tematy: in vitro, aborcja, rozpusta współczesnego świata. Grzmią wciąż o jednym i tym samym takie "osobistości" jak np. bp Głódź, gdyż wiedzą, że wszelkie media ich przy święcie pokażą, a tym samym owi duszpasterze nabiją sobie punktów wśród moherowego elektoratu, który potem - w razie potrzeby - twardo stanie za nimi murem. Pamiętacie sprawę abp Wielgusa? No właśnie.

Ale - jak mówią - ryba psuje się od głowy i potem to idzie aż do samej... no, do samego ogona. W naszych małych kościołach to się dopiero dzieje. W kazaniach równie często co zepsucie współczesnego świata przewijają się bieżące potrzeby finansowe parafii. Pewien ksiądz proboszcz wyrzucił z kościoła matkę z dzieckiem, które zbyt głośno zachowywało się podczas jego kazania, a słynny ksiądz F. (wtajemniczeni wiedzą) odezwał się do stojących z tyłu wiernych (którzy pomylili tekst pieśni) takimi słowy: "Co, wy jacyś niekumaci jesteście?!". Nie dziwię się, że pozdrowieni w taki sposób parafianie pielgrzymują po innych okolicznych kościołach, albo w ogóle z niedzielnej mszy św. rezygnują.

A w II dzień świąt byłem w jeszcze innej parafii (pełniąc przy okazji zaszczytną funkcję Ojca Chrzestnego) i zobaczyłem zupełnie inny obraz. Dzieci przebiegały przez całą mszę przed ołtarzem jak na maratonie, a brodaty ksiądz proboszcz pozdrawiał je uśmiechem, ministrant pomylił się w ceremoniale, ale ksiądz go nie zwymyślał, w zakrystii zrobiło się zamieszanie przy wpisach do ksiąg parafialnych, a ksiądz zachowywał świętą cierpliwość, podczas chrztu niemowlaki zagłuszały jego słowa, a on żartował, a na wszelkie wątpliwości odpowiadał: "nie ma problemu, to się załatwi". I nikomu korona z głowy nie spadła, majestat Kościoła nie ucierpiał; wręcz przeciwnie - po mszy goście kierowali pod adresem tego księdza mnóstwo ciepłych komentarzy.

Ale jak mawiał bp Pieronek "są księża i księżyska", więc nawet pamiętając o tym, że na mszę chodzi się nie dla księdza, ale dla..., trudno nie zgodzić się z faktem, że osobowość kapłana, jego zachowanie, nastrój ogromnie dużo znaczy dla stosunku ludzi do Kościoła.

I podkreślę to jeszcze raz - nie nawołuję tu do tego, aby rewolucjonizować przebieg mszy i środki wyrazu podczas niej używane. Jestem pewny, że obecny "schemat" może być przyciągający, tylko wiele zależy i od księży o od nas. Potrzeba i takich księży jak biskup o którym pisze Zając, i takich ludzi jak Doruchowianie, których reprezentuje Lila Lis.

A że wciąż mało jest księży przez duże K, a wielu smutnych, znudzonych wiernych jakich zobaczyłem w niedzielę, dlatego temat pozostaje otwarty i będzie aktualny jeszcze długo...

Dzięki za dyskusję :)

Piotrek pisze...

Aha, z przyjemnością odkrywam, że dzięki mojemu blogowi talenty literackie się objawiają :) "Biskup (...) miał uśmiech na stałe wyryty zmarszczkami na dobrotliwej twarzy" - przecież to jest poezja!! :)) Gratulacje :D

Lila Lis pisze...

Ktoś ostatnio uświadomił mnie-nawiązując do wesołych Doruchowian podczas mszy-że punkt widzenia zależy od punktu patrzenia. Wielkanoc to szczęśliwy czas, ja to czuję całą sobą, te święta mienią mi się tysiącem ciepłych i wiosennych barw. Być może dlatego, idąc do Kościoła uśmiechnięta od ucha do ucha, widzę tylko wesołych ludzi. No ale jeśli chodzi o księdza, to faktycznie w tym roku kazanie prawił z sensem i z odpowiednią dozą 'wesołości'. Nie zawsze podczas zwyczajnych niedziel można to od niego usłyszeć.