piątek, 24 kwietnia 2009

zaczyna się :)

Nareszcie!!!

Czekałem cierpliwie cały rok. Jeszcze tylko odwrócę antenę bardziej na południe, żeby lepiej odbierać czeską telewizję, i będzie można zaczynać. Mistrzostwa świata w hokeju na lodzie! Najbardziej oczekiwane przeze mnie sportowe wydarzenie roku, z którym nie mogą się równać żadne igrzyska olimpijskie ani jakiejkolwiek inne sportowe imprezy. Chociaż sam na łyżwach poruszam się raczej kiepsko, oglądanie hokejowych meczów budzi we mnie emocje, których nie jest w stanie wywołać żadna dyscyplina związana z dowolną piłką, ani żaden narodowy idol z przypiętymi do nóg nartami, w rękawicach bokserskich, tudzież pędzący po asfaltowym torze ośmiusetkonnym pojazdem. Dynamika hokeja, nieprzewidywalność tej gry, jej specyfika, pewna elitarność, a także nieporównywalna z niczym atmosfera tych dwóch tygodni na przełomie kwietnia i maja - wszystko to sprawia, że co roku czekam na hokejowe mistrzostwa z najwyższym podekscytowaniem. Gdyby nie różne obowiązki, studia i skromne życie towarzyskie jakie wiodę, najchętniej zamykałbym się na owe dwa tygodnie w domu z cysterną piwa i wagonem słonych paluszków, aby przez każde popołudnie i wieczór śledzić rozgrywki, a przedpołudniami odsypiać wrażenia dnia poprzedniego ;] Ale cóż - tak dobrze być nie może... Pozostaje zatem wybieranie co ciekawszych spotkań, w tym naturalnie wszystkich, w których zagrają Finowie :)

Reprezentacja Finlandii zapisuje w najnowszej historii hokeja na lodzie kartę niemal tragiczną. Liczbą spektakularnie pechowych porażek w decydujących meczach, poniesionych przez Finów na przestrzeni ostatnich - powiedzmy - 10 lat, można by obdzielić co najmniej kilka narodowych ekip. Jednak to nie tak, że kibicuję Finom dlatego, że mają nieprawdopodobnego pecha. Jest wręcz odwrotnie - historia moich doświadczeń z hokejowymi mistrzostwami, począwszy od pamiętnego turnieju w 2001 roku, to szereg ogromnych nadziei i wielkich oczekiwań, które z równie wielką siłą brutalnie roztrzaskiwały się o lód. Wystarczy powiedzieć, że Finowie tylko raz (a przypomnę - Mistrzostwa Świata są w hokeju co roku, nie co cztery lata, jak w sportach związanych z piłką) wygrali ów turniej. A wiktoria ta - odniesiona w 1995 roku w Szwecji - z perspektywy późniejszych doświadczeń urasta wręcz do miana niedoścignionej legendy, mitu sukcesu, którego pewnie już nigdy nie uda się powtórzyć, niezależnie od tego, kto wyjdzie na lód. Tak, jakby zwycięstwo to obłożone było jakąś klątwą.

Jak tu jednak nie mówić o fatum, skoro odkąd regularnie śledzę hokejowe mistrzostwa, wygląda to dla Finów mniej więcej w następujący sposób. W 2001 roku awans do finału, tam prowadzenie z Czechami już 2-0, ale przeciwnicy wyrównują w ostatniej tercji, a w dogrywce strzelają decydującą bramkę z niczego. Rok później przegrana w półfinale z Rosją rzutami karnymi, a w meczu o brązowy medal - porażka ze Szwecją mimo, ponownie, prowadzenia już 2-0. W 2003 roku turniej odbył się w Finlandii. Na zawody w ojczyźnie Finowie ściągnęli swoje największe gwiazdy z ligi NHL. A zaowocowało to jedną z najbardziej spektakularnych klęsk w historii hokeja w ogóle. W ćwierćfinale prowadzili już ze Szwecją 5-1 w połowie drugiej tercji, by mecz przegrać 5-6... W kolejnym roku była porażka w ćwierćfinale z Kanadą po dogrywce, mimo prowadzenia w meczu już - tak, tak - 2-0. Rok 2005 to znów porażka w ćwierćfinale, z Rosją tym razem, rzutami karnymi. A rok następny zaznaczył się przegraną w półfinale, dla odmiany z Czechami, w ostatnich minutach trzeciej tercji, naturalnie mimo wcześniejszego prowadzenia. Potem był rok 2007 i pamiętny wygrany półfinał z niezwyciężoną wówczas Rosją, co z tego jednak, skoro finał skończył się jak zwykle, czyli przegraną, tym razem z Kanadą. I mimo heroicznego gonienia wyniku z beznadziejnego stanu 0-3. A rok ubiegły to było już totalne nieporozumienie, plus beznadziejny trener. W grupie Finowie męczyli się nawet z Norwegią, więc nikogo nie zdziwiło, gdy w półfinale z Rosją skończyło się blowoutem i kiepskiej oceny całego turnieju nie mogło już zmienić zwycięstwo w meczu o brązowy medal z niewygodną zawsze dla Finów Szwecją. A po drodze był jeszcze Puchar Świata w 2004 roku, którego finał zakończył się nieudanym pościgiem za Kanadą, oraz Igrzyska Olimpijskie 2006, z identycznym niemal finałem-thrillerem (przeciwko Szwedom).

I wszystko wskazuje, że w tym roku znów fajerwerków nie będzie... Trwające play-offy w NHL plus kontuzje wielu zawodników sprawiają, że na turniej do Szwajcarii przyjedzie najsłabsza chyba reprezentacja Finlandii odkąd regularnie oglądam Mistrzostwa Świata. Gdy opublikowano pierwsze oficjalne rostery - złapałem się za głowę. Na bramce i w obronie jeszcze jakoś to wygląda (jest nieśmiertelny Petteri Nummelin!), ale zestawić z tego składu jakiś w miarę przyzwoity pierwszy atak, będzie czymś w rodzaju mission impossible. Dość powiedzieć, że rok temu tacy gracze jak Tuomo Ruutu, Olli Jokinen czy Mikko Koivu grali zaledwie w drugiej formacji, bo pierwszy atak stanowiły jeszcze większe gwiazdy. A teraz, gdyby choć jeden z nich znalazł się w kadrze, trener Jukka Jalonen z radości otworzyłby pewnie szampana. A może właśnie w tym należy upatrywać szansy? Może zawodnicy, którzy na poprzednich turniejach grali w trzecich i czwartych atakach, teraz powalczą na całego? Nic tak nie spaja zespołu, jak kłopoty. Inne reprezentacje też kosmicznych składów na mistrzostwa nie przywożą, chociaż i tak zdecydowanie silniejsze. A doświadczenie uczy, że Finowie walczyli bardziej i więcej osiągali na turniejach, gdy mieli skład teoretycznie gorszy (vide awans do finału 2007) niż gdy przyjeżdżały z NHL największe nazwiska. Owszem, gdy na bramce stał Mikka Kiprusoff, a na gry w przewadze wyjeżdżała na lód super-formacja w składzie: Teemu Selaenne, Saku Koivu, Jere Lehtinen (lub Ville Peltonen) to aż mrówki przechodziły po ciarce, a ludzie wstrzymywali oddech, ale zwykle cały turniej kończył się wówczas piękną katastrofą (wyjątkiem - Puchar Świata 2004).

Więc jakkolwiek banalnie i patetycznie to zabrzmi, oraz mając świadomość, że za dwa tygodnie pewnie będę musiał te słowa odszczekać, mimo wszystko wygłoszę apel: Panowie, jeśli można dokonać czegoś wielkiego, przeciw wszystkim, przeciw zdrowemu rozsądkowi, to teraz jest właśnie ten moment, ten czas! Do boju!!!

24. kwietnia 2009, 18:10 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Obiecuję zrobić wszystko, żeby - mimo całej mojej fascynacji tą grą - na najbliższe dwa tygodnie blog ten nie przekształcił się w blog hokejowy ;]

Brak komentarzy: