środa, 1 kwietnia 2009

dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą

Wczoraj wieczorem zakończyła się pewna epoka. AZS Olsztyn, po pięciu "medalowych" latach, nie awansował nawet do półfinału siatkarskich mistrzostw Polski. To oznacza prawdopodobnie definitywny rozpad tej drużyny, raczej nie uda się zatrzymać w klubie tych siatkarzy, którzy przez ostatnie sześć sezonów decydowali o obliczu tego zespołu. Chociaż moja rodzinna Opolszczyzna oszalała za siatkówką już wcześniej, za sprawą sukcesów Mostostalu Kędzierzyn-Koźle, dopiero właśnie AZS z drugiego końca Polski sprawił, że pokochałem oglądanie siatkówki; właściwie oglądałem tylko ich mecze. Ale nic nie trwa wiecznie...

AZS był czołowym zespołem kraju jeszcze na początku lat 90. XX wieku, potem nadeszły lata "chude". Wreszcie w 2003 roku pojawił się potężny sponsor, z zamiarem przywrócenia klubowi dawnej chwały. Sprowadzono znanych zawodników, potem pojawił się drugi wielki sponsor, skład uzupełniano kolejnymi świetnymi siatkarzami, a jednak przez pięć lat z rzędu nie udało się zdobyć upragnionego złotego medalu; zawsze czegoś zabrakło, czasem jedna piłka, jeden błąd, kontuzja...

Tuż przed początkiem aktualnego sezonu, strategiczni sponsorzy nagle się wycofali z finansowania klubu. Władze AZS-u zostały "na lodzie", z gigantycznymi kontraktami najlepszych siatkarzy na kilka dni przed startem ligi. Wtedy większość drużyny zdobyła się na gest niezwykły. Znani siatkarze, mogący bez trudu znaleźć zatrudnienie w innych czołowych, wypłacalnych klubach, wykazali godną najwyższego podziwu postawę przywiązania do zespołu - zdecydowali, że mimo dramatycznej sytuacji finansowej klubu, zostaną w AZS-ie i zgodzą się na znaczne obniżenie kontraktów. Paweł, Grzesiek, Wojtek, Olli - nigdy Wam tego nie zapomnę!

I właśnie ten sezon, który wczoraj praktycznie się skończył, był chyba największym przeżyciem w ciągu tych sześciu wspaniałych sezonów. Dwa srebrne i trzy brązowe medale, które przez ten okres odbierane były z niedosytem, teraz byłyby szczytem marzeń. Czterech znakomitych, doświadczonych siatkarzy, uzupełnionych juniorami i graczami drugiego szeregu, mimo niepewnej przyszłości, sporej dawki pecha i wielu kontuzji, do końca stawiało heroiczny opór bogatym, pełnym gwiazd zespołom z Bełchatowa, Kędzierzyna, Rzeszowa i Jastrzębia. Jak w tandetnym, amerykańskim filmie sportowym, gdzie żółtodziób startujący z pozycji underdoga pokonuje faworyzowanego mistrza, Dawid - Goliata. Ale w olsztyńskiej wersji nie było happy-endu...

To jest chyba koniec. Nie wiadomo, co będzie z AZS-em w następnym sezonie, czy uda się wreszcie pozyskać sponsora, ale pewnie nawet ci najwierniejsi siatkarze w końcu odejdą. To już nigdy nie będzie ten sam team. Jest mi szczególnie trudno, bo zżyłem się z tym zespołem ogromnie. Pamiętam wszystkich zawodników, którzy przewinęli się przez AZS w przeciągu tych sześciu lat. Tych, którzy tutaj wystartowali do wielkiej kariery (Kadziewicz, Możdżonek), tych, którzy tutaj kariery zakończyli (Szyszko, Kuciński, Śmigiel), zagraniczne gwiazdy (Andrae, Lambourne, fantastyczny Kunnari), meteory (Bąkiewicz, Gruszka, Ruciak) i tych najwierniejszych, którzy byli przez cały czas (Zagumny, Grzyb, Sordyl). Pamiętam każdy sezon, wszystkie mecze, wszystkie dramatyczne chwile, wszystkie emocje, przez które straciłem pewnie kilka lat życia na starość, ale zyskałem coś znacznie cenniejszego. Pamiętam każde zwycięstwo, każdą porażkę, każdy tie-break, każdą łzę. Pamiętam ten mecz z Mostostalem w sezonie 2003/2004, gdy rozgrywać musiał Mariusz Sordyl, bo przez kontuzje zabrakło rozgrywających. Pamiętam ten zwycięski półfinał z Częstochową w następnym sezonie, gdy Gierczyński nie chciał podpisać protokołu, ten słynny mecz ze Skrą po świętach, okrzyknięty przez ekspertów widowiskiem wybitnym, ten ostatni wyczerpujący ćwierćfinał z Resovią rok temu, te wszystkie boje z Jastrzębiem... Pamiętam wreszcie ten decydujący półfinał ze Skrą w Bełchatowie, we wtorek 6. kwietnia 2004, najlepszy mecz jaki widziałem ever, jedyny raz w życiu, gdy po zwycięstwie płakałem ze szczęścia. Z tamtego spotkania pamiętam każdą piłkę, każdą minutę; ostatni set, gdy Skra z wyniku 13-7 dla AZS dogoniła zagrywkami na 13-13, to był horror wszechczasów, coś takiego, co się pamięta do końca życia.

I na zawsze zapamiętam, że rok temu nie uciekliście z tonącego okrętu, że podjęliście walkę...

Wiem, że to pewnie pożegnanie. Wprawdzie to "tylko" sport, ale jestem pewny, że w przyszłym sezonie czegoś mi będzie brakowało. Może powiecie, że przesadzam, bo to "tylko" przegrany mecz, ale czuję się jak nad grobem kogoś bardzo dla mnie ważnego. Jak Ville Laihiala, który podczas pożegnalnego koncertu nieodżałowanego Sentenced, przed ostatnim kawałkiem, jaki kiedykolwiek zagrali, ze łzami w oczach mówił do mikrofonu: "I don't really know what to say here". Ja też nie mam pojęcia, co w tym miejscu powiedzieć, napisać...

Dziękuję Wam za te piękne sześć sezonów, za niesamowite emocje... Dziękuję za wszystko...

Coś się skończyło...

1. kwietnia 2009, 12:06 DST, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: