niedziela, 23 sierpnia 2009

szkoła życia

Czasy, gdy w społeczeństwie pokutowały mity o czarnej wołdze, albo stonce zrzucanej z samolotów przez wrednych imperialistów już wprawdzie minęły, ale nadal istnieją pewne przekonania, które z prawdą nie mają nic wspólnego, ale wierzą w nie ogromne rzesze ludzi. Takich współczesnych mitów jest - za przeproszeniem - od cholery. A to, że Mur Chiński jest widoczny z kosmosu, a to, że lemingi mają w zwyczaju popełniać zbiorowe samobójstwa, czy np. że odtwarzając od tyłu "Stairway To Heaven" Led Zeppelin (albo którąś z piosenek Queen) można usłyszeć przesłanie samego Szatana. To są mity międzynarodowe. Są również mity krajowe, narodowe, wyznawane przez obywateli konkretnych państw. W Polsce też ich nie brakuje, a jednym z najczęściej powtarzanych jest przekonanie o - najogólniej mówiąc - bardzo wysokim poziomie naszego szkolnictwa w porównaniu z zachodnimi, głównie z amerykańskimi szkołami.

Często można usłyszeć opinie w tym nurcie, szczególnie "u cioci na imieninach". Że znajomy bratowej szwagra sąsiadki pojechał do szkoły w USA i tam się obijał, bo jego rówieśnicy nie umieli nawet połowy tego, co on. Że Amerykanie to mają tak kiepski poziom edukacji, że "o Boże"! Że oni to nawet nie wiedzą, gdzie Polska leży i jakie państwa są w Europie. Że nasi gimnazjaliści są na takim samym poziomie, jak tam maturzyści. Że jak przyjechał ich polityk do Warszawy to myślał, że wylądował w Rosji. Że oni tam po szkołach to umieją tak mało, że większość profesorów na uczelniach stanowią hinduscy, chińscy, albo rosyjscy imigranci. I tak dalej... Znamy to, prawda?

Niestety, wypowiedzi te zawierają tyle bzdur, przeinaczeń i uogólnień, że aż zęby bolą. A przede wszystkim nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. To znaczy, trochę mają, ale nie w taki sposób, jak byśmy chcieli. Gdy bowiem spojrzy się na obiektywne wskaźniki (a nie opinię znajomego bratowej szwagra), nasze narodowe ego powędruje ostro w dół. Od 2000 roku OECD koordynuje tzw. program PISA - międzynarodowe badania umiejętności uczniów. To jest gigantyczny projekt, a żeby nie wnikać w szczegóły, polega to mniej więcej na tym, że w każdym państwie biorącym udział w badaniu dobiera się reprezentatywną próbkę uczniów w wieku 15 lat, którzy wypełniają kwestionariusz z zadaniami (są pytania otwarte i testowe). Badania przeprowadza się co 3 lata, w ostatnim (z 2006 roku) wzięło udział 57 państw. A więc rzut oka na wyniki - i tu niespodzianka. Nasz rzekomo wspaniały system edukacji wcale nie jest tak wspaniały. Pierwsze badanie - z 2000 roku - to była piękna katastrofa. Polska zajęła przedostatnie miejsce w Unii Europejskiej. W dwóch kolejnych edycjach poszliśmy wprawdzie nieco w górę, ale nadal to jest mniej więcej środek stawki. Owszem, Amerykanie czy Niemcy są na podobnym poziomie, ale takie państwa jak Finlandia, Korea Południowa, Kanada czy Australia, regularnie zajmujące czołowe miejsca w rankingu, wyprzedzają nas o lata świetlne.

Więc gdzie jest pies pogrzebany? Dlaczego jest tak źle, skoro powinno być tak dobrze? Oczywiście, można założyć, że żydomasoński spisek fałszuje wyniki w kolejnych edycjach, ale chyba na tym nie poprzestaniemy. Odpowiedź jest bowiem zaskakująco prosta. Wystarczy tylko spojrzeć na metodologię badania PISA. Otóż zadania w tych badaniach są podzielone na trzy dziedziny: czytanie ze zrozumieniem, myślenie naukowe i rozumowanie w naukach przyrodniczych. Nie ma podziału, jaki nasi uczniowie znają ze szkoły: biologia, polski, matematyka, chemia. Trzeba łączyć wiedzę z różnych dziedzin. W myśleniu naukowym trzeba zastosować wiadomości z matematyki, fizyki czy logiki. W naukach przyrodniczych trzeba uciec się do geografii, chemii i biologii. Aby przeczytać tekst ze zrozumieniem, trzeba odnieść się do kontekstu kulturowego, historycznego, mieć odpowiednie kompetencje językowe itd. A nasi uczniowie są w tym - przepraszam za wyrażenie - do bani. Ale jak może być inaczej, skoro od pierwszych klas podstawówki mają ścisły podział: 45 minut polskiego, potem 45 minut matematyki itd. Tworzy się wrażenie, że każdy przedmiot to jest osobna bajka, wychodzi się z lekcji fizyki i idzie na geografię, a jeszcze często jest tak, że nauczyciel robi wszystko, żeby udowodnić, że jego dziedzina jest najważniejsza.

A jak to funkcjonuje u najlepszych? Dla przykładu w fińskich szkołach pierwsze klasy w ogóle nie mają podziału na przedmioty: jeden dzień poświęcony jest na zajęcia przyrodnicze, inny na coś związanego z fizyką. Nie wkłada się uczniom do głowy suchej wiedzy, ale uczy się ich życia. Jak rozwiązać problem, integrując wiedzę z różnych dziedzin, jak załatwić jakąś sprawę, jak naprawić coś, co się zepsuło. Jak na każde zagadnienie spojrzeć z wielu perspektyw. A u nas: fizyka i gruba kreska, biologia i gruba kreska. Nieskoordynowane ze sobą programy nauczania sprawiają, że podobne zagadnienia na różnych przedmiotach pojawiają się z wielomiesięcznymi odstępami. A dochodzi jeszcze błąd kardynalny, czyli wbijanie dzieciakom do głowy, i to już od najmłodszych klas, miliona niepotrzebnych faktów. Przecież do diabła żyjemy w epoce internetu, więc po co uczyć się na pamięć cyklu rozwojowego eugleny zielonej i dat najważniejszych bitew wojny secesyjnej. To wszystko jest w książkach i w komputerze, siadam, sprawdzam i wiem. I tego uczą najlepsi! Gdzie szukać danych, pomocy, źródeł. Jak posługiwać się informacją w życiu codziennym. Jak odróżnić wiarygodne źródła od niepewnych. Dajemy ci problem, a ty poszukaj rozwiązania. A w Polsce, o czym najlepiej wiedzą nauczyciele akademiccy, niejednemu studentowi trzeba podać na talerzu w jakich książkach ma poszukać odpowiedzi na zadany problem, i najlepiej jeszcze na której stronie. A to jest rezultat tego, że w szkole wbito mu do głowy podział na fizykę, biologię, historię i wychowanie techniczne. A w życiu takich podziałów nikt nie kreśli. Na każde zagadnienie można spojrzeć równocześnie z perspektywy historycznej, biologicznej, ekonomicznej itd. I to Finowie czy Koreańczycy mają świetnie opanowane. A jak naszym wspaniałym uczniom postawi się zadanie wymagające integrowania informacji z różnych dziedzin, wtedy jest przerażenie, panika, czarna magia, Krecik w mieście...

Więc tak, możemy być dumni z naszego systemu edukacji. Z tego, że nasze szkoły wkładają biednym dzieciakom tony niepotrzebnych informacji, które oni zapominają natychmiast po sprawdzianie. Z tego, że polski uczeń zna na pamięć (a przynajmniej powinien) stolice wszystkich krajów świata i systematykę królestwa grzybów, ale jak trzeba odczytać prostą instrukcję, albo godzinę odjazdu pociągu z rozkładu jazdy, wtedy pojawia się PROBLEM. (OECD zrobiła kiedyś takie badania wśród dorosłych, trzeba było znaleźć banalną informację np. w ulotce do lekarstwa, jak często można je podawać dziecku, albo na rozkładzie jazdy, o której godzinie odjeżdża ostatni autobus do miasta X w sobotni wieczór. A potem wśród badaczy zapanowała konsternacja, bo prawie 50% badanych studentów nie dało sobie rady z tym prostym rozkładem jazdy!). Faktycznie, nasi uczniowie pod względem wiedzy, którą "muszą opanować" biją cały świat na głowę. Nasz nastolatek ma w głowie pół encyklopedii, podczas gdy jego rówieśnik z Niemiec czy USA o tych faktach nie ma pojęcia, ale za to dobrze wie, gdzie ich szukać, jak zajdzie potrzeba. Oczywiście, nie pochwalam tego, że wielu Amerykanów nie widzi świata poza własne miasto, czy stan, więc są przekonani, że w Polsce białe niedźwiedzie chodzą po ulicach. Ale ich wcale nie jest tak wielu, jak byśmy chcieli. Większość ma podstawy i to im wystarcza. A dla najlepszych są specjalne klasy "for the gifted" (w stylu "Krelbojnów" - wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi), i z nich potem wyrasta kadra naukowa w Stanfordzie i na MIT. Zresztą, mamy za złe Amerykanom, że nie wiedzą, jak się nazywa stolica Polski, a zapytajmy sami siebie, czy wiemy, jak nazywa się stolica Hondurasu albo Ugandy (no, co? dla Amerykanów Polska znaczy tyle samo, co dla nas Uganda;]).

Problem jest zresztą tak obszerny, że można by było na ten temat napisać niejedną książkę. Wiele zależy też od samych nauczycieli. I nie można nie doceniać, że sporo się w tej kwestii ostatnio zmienia. Wprowadzenie na egzaminach gimnazjalnych podziału na część językową i matematyczno-przyrodniczą to z pewnością krok w dobrym kierunku. Co potwierdza nieznaczny awans w rankingu PISA. Kolejnym właściwym krokiem jest wprowadzenie obowiązkowej matematyki na maturze. Nie chodzi oczywiście o to, aby każdy umiał liczyć dziesięciopiętrowe ułamki, całki i różniczki, ale żeby znał niezbędne na co dzień podstawy. Musi jednak przede wszystkim zapanować powszechne przekonanie (powszechne znaczy: wśród polityków, uczniów, rodziców, nauczycieli, dyrektorów etc.), że w szkole uczeń nie ma się nauczyć matematyki, biologii czy chemii, ale ma zdobyć wiedzę niezbędną w życiu. A ta wiedza nie dzieli się na przedmioty. I musi zniknąć idiotyczne usprawiedliwianie się, w stylu: "jestem humanistą, więc matematyki nie muszę umieć". Dopóki tak się nie stanie, karmienie się mitami, że nasi uczniowie "są tak wspaniali, bo tyle umieją", będzie nas narażać - szczególnie w obliczu rankingów takich jak PISA - jedynie na śmieszność.

23. sierpnia 2009, 21:33 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

3 komentarze:

Zając pisze...

zgadzam się w pełni, że system kuleje bo nie uczy nas posługiwania się zdobytą wiedzą, ale kategorycznie się nie zgadzam z przekonaniem, że na darmo wbija się niepotrzebne fakty dzieciom do głowy!
pamięć mamy tak obszerną, że wbicie jednej rzeczy nie skutkuje wybiciem drugiej a ćwiczenie pamięci jest bardzo ważne.
przede wszystkim na starość, gdy ćwiczenie pamięci decyduje o tym jak długo jeszcze nasz mózg będzie w miarę sprawnie funkcjonował.

po drugie! nie wyobrażam sobie inteligentnej osoby, która nie potrafi w dyskusji odnieść się do faktów historycznych/biologicznych/geograficznych.
po tym najczęściej rozpoznajemy ludzi na prawdę inteligentnych! potrafią znaleźć się w każdej dziedzinie i to dzięki temu, że pamiętają co się wyprawiało z Rzeczpospolitą w XVII wieku itp.

a Amerykanie mają takie samo pojęcie o naszym kraju jak my o Azerbejdżanie (nie będę jednak porównywać o ile bliżej Polski leży Azerbejdżan) więc gdzie z pretensjami ciocie i wujki??? ;)

Piotrek pisze...

Absolutnie nie chciałem tutaj stwierdzić, że ćwiczenie pamięci jest bezcelowe, skądże. Dwie podstawowe bolączki naszego systemu edukacji, które postanowiłem tu uwypuklić to:
1) właśnie nie uczenie wykorzystywania wiedzy w praktyce
2) przeładowanie programu nauczania, które objawia się "wymuszaniem" na dzieciakach pamięciowego opanowania ogromnych ilości wiedzy.

Ćwiczenie pamięci jest oczywiście niezmiernie ważne, o czym oboje - jako przyszli psychologowie - wiemy doskonale :) Tylko niech to się odbywa w jakiś sensowny, ukierunkowany sposób. Niech szkoły wymagają od dzieciaków uczenia się na pamięć naprawdę czegoś ważnego. Niech oprócz ćwiczenia pamięci coś im z tego "kucia" pozostanie w głowach. Podstawowe fakty historyczne - jak najbardziej! Wiersze na pamięć na "polskim" - oczywiście! Stolice ważnych państw - rzecz jasna! I tak dalej. Ale przecież jest również sporo drobiazgowych informacji i szczegółów, których dzieciaki muszą się nauczyć tylko po to, aby zaliczyć sprawdzian. A gdyby tak ten czas przeznaczyć na coś innego...?

Zając pisze...

ale gdy sięgam pamięcią do lat szkolnych to muszę stwierdzić, że przeładowania tam nie było. oczywiście narzekałam jak cholera, że muszę wkuwać jakieś głupie nikomu niepotrzebne bzdury na pamięć, ale ani przez chwilę nie było (tak na prawdę) za ciężko, nie do opanowania. więc niech zakres zostanie ten sam tylko niech nas uczą sztuki posługiwania się tą wkutą wiedzą. a to z kolei nawet nie wymaga dodatkowych pokładów czasu bo wystarczy udoskonalić system sprawdzania wiedzy i zadawania pracy domowej. moim zdaniem inteligentnie (może podchwytliwie) zadane pytanie przez nauczyciela skłoniło by ucznia do myślenia a nie tylko odpamiętywania faktów