wtorek, 12 maja 2009

Amorphis "Tales from the Thousand Lakes" (recenzja)


Zimny, przeszywający klimat, pełen tajemnicy i mroku. Ponura noc i srebrzysty księżyc przebijający chmury nad gęstym lasem okalającym jeziora, gdzieś w surowych, bezkresnych rejonach Skandynawii. Wymowna cisza, co jakiś czas niepokojące odgłosy, szum płynącej wody, mroźny wiatr na twarzy... Często mam wrażenie, że ta płyta mnie wciąż w pewien sposób przerasta. W porównaniu do późniejszych - jeszcze lepszych przecież - dzieł Amorphis, właśnie na "Opowieściach z tysiąca jezior" pozostaje dla mnie nadal coś nieodkrytego. Album ten ma w sobie jakiś niewypowiedziany czar, jakąś urzekającą atmosferę, coś tak głęboko irracjonalnego, co właśnie decyduje o jego absolutnej wyjątkowości.

Już intro sprawia, że w tej muzyce można się zakochać. Bo dwuminutowy "Thousand Lakes" definiuje sobą niemal całą magię albumu. Spokojne, majestatyczne klawisze tworzą niesamowitą melodię, wwiercającą się w każdy zakątek duszy. Nie sposób wyobrazić sobie piękniejszego zaproszenia do spędzenia następnej godziny z Amorphis. Owszem, później dochodzą ciężkie gitary, ale ta przeszywająca, mroźna atmosfera z otwierającej ścieżki pozostaje. Ten album łączy w sobie ogień i wodę. Chłód tych urzekających partii klawiszowych Kaspera Martensona i niesamowitą energię metalowych gitar. Growlowy wokal Tomiego Koivusaari i czysty śpiew Villego Tuomi. Rockową stylistykę i przepiękne melodie oparte na fińskim folklorze.

Tym albumem Amorphis przewrócił metalową scenę do góry nogami i wyrobił sobie miejsce na szczycie, na którym pozostaje do dziś. Z tym, że na kolejnych płytach Finowie poszli dalej. I nigdy później nie zagrali już tak jak na "Tales...". I nikt też przed nimi nie stworzył tak magicznego, wyjątkowego dzieła. To jest płyta ponadczasowa, nie dająca się opisać żadnymi schematami. Muzyka? Niby to metal, może doom, ale bez przesady, taki raczej umiarkowanie "ciężki" i w dodatku okraszony folkowymi akcentami (przez co nie należy naturalnie rozumieć ludowych przyśpiewek w stylu "miała baba koguta"; skandynawski folklor to naprawdę urzekające, tajemnicze melodie). Teksty? Oparte na "Kalevali" - fińskiej epopei narodowej, zbiorze tradycyjnych wierzeń, legend i podań z zamierzchłej przeszłości. Wokal? Przeplatają się dwa głosy: growlowy warkot i czysty śpiew. I jeszcze do tego te magiczne klawisze. Zaryzykuję stwierdzenie, że to one decydują o geniuszu tej płyty. To one tworzą tą niesamowitą, baśniową aurę. To one dodają tej szczypty tajemnicy, to one budują ten nastrój, którego nie oddadzą żadne słowa. Kultowy już dla fanów kawałek - "Black Winter Day" zbudowany jest właśnie na tej obłędnej, niezapomnianej klawiszowej partii. A gdy klawisze pozostają w cieniu, wtedy gitarowa energia, folkowy żywioł, dopełniają dzieła. Wystarczy wsłuchać się w "In The Beginning", "Drowned Maid" czy "To Fathers Cabin". Brakuje słów uznania. A na zakończenie wędrówki przez krainę tysiąca jezior, dostajemy jeszcze niespodziankę - cover samych Doorsów, czyli "Light My Fire" w wersji Amorphis. Powiem tylko, że Jim Morrison się z pewnością w grobie przewraca, słuchając tego. Z radości, że niebanalna muzyka wciąż ma się dobrze na tym doczesnym świecie.

Amorphis "Tales from the Thousand Lakes"
1994/Relapse Records
ocena: 8,5/10

12. maja 2009, 18:00 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: