niedziela, 17 maja 2009

lubię Eurowizję ;)

Konkurs piosenki Eurowizji to impreza, podczas której poziom kiczu, tandety oraz muzycznego i estetycznego bezguścia przekracza wszelkie europejskie normy. A jednak każdego roku poświęcam te dwie godziny, aby transmisję z Eurowizji obejrzeć. Nie, nic mi się w głowę nie stało. Naprawdę oglądam Eurowizję ;) Owszem, nie z nosem przyklejonym do ekranu telewizora, tylko robiąc jednocześnie coś innego. Dlaczego jednak w ogóle tracę czas, żeby śledzić występy podczas festiwalu, który jest już synonimem złego stylu i artystycznego banału?

Na pewno dlatego, że jest to impreza z ogromną tradycją. Również dla "sąsiedzkiego" głosowania (zwykle państwa głosują nie na piosenki, ale najwyższe noty przyznają zaprzyjaźnionym i sąsiedzkim krajom: Niemcy - Turkom, Andora - Hiszpanii, Białoruś - Rosji itd.). Także dla genialnego komentarza Artura Orzecha. W inteligentnie ironiczny, a nieraz złośliwy wręcz sposób wyśmiewa on wszelkie wady Eurowizji oraz kiczowatość rozmaitych artystycznych popisów, a jednocześnie potrafi docenić to, co naprawdę nietuzinkowe. Oglądam festiwal też dlatego, że pośród morza tandety zawsze znajdzie się choćby jedna propozycja wybitna (vide bośniacki zespół Hari Mata Hari sprzed bodaj trzech lat).

Ale przede wszystkim oglądam Eurowizję dla tych wszystkich artystów, którzy z kiczowatej konwencji Eurowizji robią sobie po prostu jaja. Tak tak, oglądam Eurowizję, żeby się pośmiać. Parodie na Eurowizji były, są i - mam nadzieję - będą. Chociaż może nie są już tak doceniane jak kiedyś, już nie zajmują czołowych miejsc. Ale nadal trzymają się nieźle. Wystarczy kilka przykładów z ostatnich lat. Przede wszystkim należy wspomnieć zwycięstwo fińskiego zespołu LORDI w 2006 roku (muzycy poprzebierani jak bestie z horroru). Norwegowie kiedyś przysłali zespół w stylu KISS, z wokalistą-transwestytą, Mołdawię reprezentowała folk-punkowa kapela ze staruszką grającą na ogromnym bębnie, Łotysze poprzebierali się za piratów, a Niemcy z kolei wystawili zespół country - muzycy poprzebierani za kowbojów, kręcące się gitary i kaktusy na scenie :D Zawsze można w tej materii liczyć na Francuzów: dwa lata temu przysłali kapelę facetów ubranych na różowo, a rok temu wystąpił sam wielki Sebastian Tellier, który na scenę wjechał melexem, potem nawdychał się helu z trzymanej w ręku gumowej kuli i śpiewał piskliwym głosem, a akompaniował mu chórek kobiet z brodami. Rok temu znakomity był również bośniak Elvir "Laka" Laković, który podczas swojego występu rozwiesił na scenie pranie, z towarzyszeniem babć poubieranych w ślubne suknie. Chociaż i tak mistrzostwo wszechczasów należy się Ukrainie. W 2007 roku reprezentował ich facet przebrany za kobietę skrzyżowaną z teletubisiem, z wielką ruską gwiazdą na głowie i piosenką pełną politycznych i seksualnych aluzji. Naprawdę niemal umarłem ze śmiechu oglądając ten występ; dla takich popisów warto poświęcić te dwie godziny w majowy, sobotni wieczór.

W tym roku też nie było najgorzej. Nie brakowało ludzi, którzy pokazali, co myślą o obecnej formule Eurowizji i zmieszali z błotem całą konwencję tego festiwalu. Belgów reprezentował klon Elvisa Presleya, Czesi przysłali zespół cygański, kabaret zrobili Łotysze, dla Niemców śpiewał amerykański wokalista, Francuzi wystawili słynną Patricię Kaas, a wszystkich i tak przebili Serbowie - kapitalny występ faceta z fryzurą z kategorii "piorun w rabarbar". Niestety, większość tych parodii nie przeszła nawet fazy półfinałowej... Europejczycy woleli miałkie, popowe pioseneczki. Więc zamiast zachwycać się dziś tegorocznym zwycięzcą - urodziwym, młodym Norwegiem i jego kompletnie bezbarwnym utworem, powróćmy pamięcią do najlepszego eurowizyjnego występu ever. Enjoy! :)



17. maja 2009, 14:10 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: