sobota, 30 maja 2009

listel ibn Ladena do celebrytów

Kilkanaście dni temu internet rozgrzała do czerwoności debata nad językiem polskim. A pretekstem do niej nie były bynajmniej wyniki matury, choć na kreatywność młodzieży kończącej szkoły średnie jak zwykle można było liczyć (w tym roku niekwestionowanym zwycięzcą jest maturzysta, który napisał, że Antoni Czechow był pierwszym prezydentem Rosji). Internautów podzielił były pracownik oświaty, pan Edward Janczarek, który domaga się reformy ortografii i ujednolicenia pisowni "podwójnych literek", spędzających sen z powiek milionom uczniów (i nie tylko). Pan Edward nie tylko domaga się tego w domowym zaciszu, ale też powysyłał stosowne pisma do wszystkich świętych, profesorów, polonistów, a także do Janusza Palikota (poważnie!).

Oczywiście mało kto spośród marzących, żeby było tylko jedno "u", "żet" i "ha" wie, że nie jest to pierwsza próba tego typu. Już przed wojną powołano Komitet Ortograficzny, którego członkowie w 1936 roku ostro popili (co jest tajemnicą poliszynela) i przeprowadzili reformę, która "przyklepała" większość poprzednich zmian pisowni, oraz wprowadziła kilka własnych propozycji (przedtem np. słowo "puhar" pisało się właśnie tak). Podobno członkowie tegoż Komitetu ustalili również, że na następnym spotkaniu zlikwidują te sławetne "podwójne literki". Wybuch II wojny światowej uniemożliwił jednak kolejne zebranie, dzięki któremu członkowie Komitetu mogli uzyskać nieśmiertelną sławę oraz wieczną cześć i uwielbienie milionów dzieciaków, którym po nocach śnią się dyktanda i klasówki z polskiego. Może nawet otrzymaliby pomnik. Z inskrypcją: "Wspaniałym Dobroczyńcom - wdzięczna młodzież szkolna miast i wsi".

Wracając jednak do internetowej dyskusji. O wiele ciekawsze niż rozstrząsanie czy powinno być "ce-ha" i "samo ha", jest zadanie sobie pytania, w jaki sposób kształtuje się język którym mówimy, oraz jak bardzo my - jako jego użytkownicy - mamy prawo w niego ingerować. Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie prowadzi nas wprost do osoby wybitnego językoznawcy szwajcarskiego - Ferdinanda de Saussure. Dokonał on słynnego rozróżnienia na la langue (język sam w sobie, jako system znaków i reguł ich tworzenia) oraz parole (indywidualne przykłady użycia języka, czyli konkretne wypowiedzi pojedynczych osób). Ponieważ parole jako sposób mówienia (w sensie dobieranych słów) charakterystyczny dla każdego z nas jest kwestią indywidualną, nie podlega żadnym ograniczeniom. Kwestią wolności każdego człowieka jest, czy ten sam sens komunikatu wyrazi za pomocą słów: "Spier***" czy: "Może byś tak uprzejmie sprawdził, czy nie ma cię w drugim pokoju i został tam, uprzednio zamykając za sobą drzwi, ponieważ pokój nie lubi być pusty". Zastanówmy się jednak kto, kiedy i na jakiej podstawie może dokonywać zmian w la langue, narzucając wszystkim komunikującym się danym językiem reguły poprawności. Kto lub co uprawnia grupkę profesorów do ingerowania w sam rdzeń kodu komunikacji?

Współcześnie jednak niewielki procent ogółu społeczeństwa stosuje się do reguł brodatych członków Rady Języka Polskiego, więc - możecie powiedzieć - pytanie to nie ma sensu, bo "profesorowie sobie, a każdy i tak będzie mówił jak chce". Zgoda, idźmy tym tropem. Jeśli nie językoznawcy, to kto ma współcześnie wpływ na to, jak mówimy, jakich słów dobieramy, jakimi wyrażeniami się posługujemy? Rodzina, koledzy, otoczenie społeczne. W porządku. A oni skąd czerpią inspiracje? Eee... z mediów...? Bingo! To media kształtują, mniej lub bardziej, sposób w jaki mówimy. Czy tego chcemy, czy nie. Gorzej, gdy media zaczynają być tego świadome i starają się kształtować nasz język według własnego "widzimisię". Szczególnie celuje w tym tygodnik "Polityka", który swego czasu próbował przeforsować polską wersję słowa "e-mail". Ponieważ "poczta elektroniczna" jest za długie i tym samym niepraktyczne, wymyślono słówko "listel" (jako skrót od "list elektroniczny"). No, sprytne, fajne, tylko w ogóle się nie przyjęło, mimo usilnych starań "Polityki", kampanii i artykułów prasowych (do dziś chyba ta wersja widnieje w stopce każdego numeru pisma). Po prostu Polacy wcześniej zasymilowali słowo "mejl" i już się teraz ich siekierą od tej wersji nie odrąbie. Oczywiście, to nie tylko polska specyfika, skąd. Na całym świecie na określenie komputera przyjęły się różne warianty angielskiego słowa "computer", nagięte tylko do potrzeb danego języka. Z najpopularniejszych języków chyba tylko francuski i hiszpański mają własne odpowiedniki tego słowa (odpowiednio "ordinateur" i "ordenador"), chociaż sprytni Hiszpanie praktycznie nie używają wersji narzuconej im przez brodatych, lecz posługują się też kalką z angielskiego: "el computador".

Wracając jednak do słowotwórczych zapędów polskich mediów. Nowszym, wspólnym pomysłem "Polityki" i "Wyborczej" jest lansowanie słówka "celebryci" na określenie osób, które są znane z tego, że są znane. Oczywiście, spolszczenie słowa celebrities jest tak sztuczne jak nos Michaela Jacksona, ale publicyści owych gazet posługują się tym potworkiem (słowem, nie nosem Michaela Jacksona rzecz jasna) we wszelkich dyskusjach i programach telewizyjnych, aby je właśnie na siłę spopularyzować. Inny przykład. Po zamachach 11.września głośno stało się na całym świecie o pewnym Arabie nazwiskiem... no właśnie... "Wyborcza" pisała "ben Laden", "Rzeczpospolita" - "ibn Laden", a jeszcze inne pisma - "bin Laden". No to jak on się w końcu nazywa?! Poszukując właściwej pisowni natkniemy się naturalnie na mnóstwo sprzecznych źrodeł. Jedni twierdzą, że to zależy od tego, czy używamy arabskiego klasycznego, czy nie; inni - że istotne jest, czy przed naziwskiem podajemy imię czy nie (czyli "Osama bin Laden był tu i tu", ale "zwolennicy ibn Ladena"). Cały ten cyrk sprawiał wrażenie, że każda z gazet chciała pokazać, jaka to jest "ynteligentna" posługując się inną formą nazwiska niż konkurenci. Cud, że nie doszło pomiędzy zwolennikami wymienionych pism do rękoczynów, w celu udowodnienia poprawności własnej wersji pisowni nazwiska diabłu ducha winnego Araba. Owszem, co nas obchodzi przywódca... hmm... Al-Kaidy? (spotkałem się też z wersją Al-Qaida...). Ale aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby jedni dziennikarze pisali "Tusk", a inni "Tósk"...

Zresztą - co jest chyba oczywiste - każdy język jest specyficzny. Więc dosłowne tłumaczenie na nasz język wszystkiego co się rusza, często naraża jedynie na śmieszność. A w najlepszym przypadku na nieporozumienia i zagubienie sensu pierwotnych aluzji i ukrytych znaczeń, które w oryginale były oczywiste. Wiedzą o tym najlepiej tropiciele błędów w tłumaczeniach zagranicznych tytułów filmów i list dialogowych na język polski. Dlatego znacznie lepiej jest zostawić coś w oryginalnym brzmieniu, niż dokonać takiego morderstwa, jakie popełniono na tytule najpopularniejszego obecnie serialu medycznego. Nawet w USA chyba tylko niewielki procent fanów Grey's Anatomy dostrzega prostą, ale genialnie subtelną aluzję w tytule, czytelną zapewne dla wszystkich studentów medycyny w krajach anglojęzycznych. Niestety, ten kto tak topornie przetłumaczył ten tytuł jako "Chirurdzy", pozbawił możliwości odkrycia tego smaczku co bystrzejszych polskich widzów. A takich przykładów są setki...

Konkludując, wszelkie próby ingerowania w język, jakim posługują się ludzie, są bezsensowne. I nie tylko dlatego, że chęć narzucenia społeczeństwu własnej wersji jakiegoś słowa przypomina zawracanie Wisły kijem; ludzie będą mówić między sobą jak im się żywnie podoba, a nie jak im ktoś narzuci. I to właśnie zmiany w parole powinny kształtować la langue, a nie odwrotnie. Powinniśmy obserwować jak mówi większość i na tej podstawie modyfikować rdzeń języka. Jeśli większość posługuje się słowem "imejl" a nie "listel", to należy włączyć "imejl" do naszego języka. Wiem, że to bardzo egalitarystyczne podejście, ale akurat w przypadku języka uzasadnione. Bo to język jest dla ludzi, a nie ludzie dla języka. Bo to ludzie asymilują język, są warunkiem sine qua non jego istnienia (spójrzcie na setki dialektów, które zanikają, bo wymierają ci, którzy się nimi posługiwali), wreszcie - to ludzie przekazują język, jako podstawę tradycji, kultury, kolejnym pokoleniom. Dzieci uczą się mówić słuchając innych, rodziców, kolegów, a nie czytając "Słownik Języka Polskiego". Bez Rady Językowej i Komitetu Ortograficznego nasz język przetrwa, bez nas - nigdy... Bo język to my.

30. maja 2009, 23:20 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

4 komentarze:

Lila pisze...

Świetny artykuł:-)

jabol pisze...

dobry artykuł i dobre wnioski:) a tak z ciekawości o co chodzi z tym tytułem Grey's Anatomy? nie oglądam więc nie wiem, ale to jakiś bohater tego serialu ten "Grey" :> ?? W każdym razie tytuł "przetłumaczony" fatalnie...

Piotrek pisze...

To jest podwójna gra słów. Główna bohaterka owszem, nazywa się Grey, stąd "Grey's Anatomy". Ale subtelność tej aluzji polega na tym, że "Gray's Anatomy" to dziewiętnastowieczna książka autorstwa doktora Henry'ego Gray (stąd tytuł), klasyczna pozycja z medycyny, "biblia" wszystkich lekarzy.

Zając pisze...

Piter, praktyka czyni mistrza :) pisanie idzie Ci coraz lepiej... czytam Twoje artykuły nawet gdy nie mam czasu bo już się spóźniłam na zajęcia :]

a co myślę o samym temacie... ja bym się pewnie cholernie cieszyła (jako dyslektyk:|) gdyby nasz język nie miał tylu zawiłości, ale!
no właśnie!
czytając moment o Tusku, gdy napisałeś 'Tósk' ja przeczytałam w myślach 'Tuśk'. więc może lepiej niech język tak zostanie jak jest. po prostu nie utrudniajmy go bardziej.
jakos nie wyobrażam sobie, że nagle zmieniają się zasady i nie ma ch :|
już całkiem bym zgłupiała z tą ortografią