niedziela, 14 lutego 2010

in flames

"Święty Walenty na początku był patronem chorych psychicznie, następnie cierpiących na epilepsję, czyli padaczkę, a dopiero od niedawna - od kilku zaledwie wieków - jest patronem zakochanych. Można zresztą powiedzieć, że te trzy dziedziny mają ze sobą wiele wspólnego. Gdy ktoś jest zakochany, to ma w sobie trochę z choroby psychicznej, a i też czasami nim rzuca". Te słowa powiedział ksiądz z mojej macierzystej parafii, podczas dzisiejszego kazania. I - wbrew pozorom - nie po to, aby Walentynki zmieszać z błotem.

Mam taką prywatną obserwację. Z największą niechęcią, z największą odrazą wręcz, do Walentynek podchodzą ludzie starsi, albo tacy, którzy z definicji (jak księża) z miłością rozumianą jako związek dwojga ludzi na wszelkich płaszczyznach, mają niewiele wspólnego. Młodsi, nawet jeśli nie są entuzjastami tego dnia (jak niżej podpisany), traktują je bardziej pobłażliwie, na zasadzie "kto chce, niech obchodzi". Może jest tak dlatego, że młodsi są bardziej tolerancyjni, mniejszy jest wśród nich odsetek tzw. osobowości dogmatycznych. Ale może też dlatego, że dla wielu ludzi starszych (i duchownych) dzień ten jest takim nieznośnym symbolem uczucia, które już dawno wygasło, którego nigdy nie zaznali, albo które musieli w sobie tłumić. Symbolem smutnym, gdyż może przywołującym przykre wspomnienia. Symbolem straconych szans. Symbolem cierpienia, odrzucenia. Może chcieliby eksmitować ze świadomości fakt istnienia czegoś takiego jak "miłość", gdyż teraz - gdy już jest po wszystkim - to słowo tak bardzo rani, to co z nim związane tak bardzo boli. A tu jak na złość wymyślili jakieś Walentynki, które o tym uczuciu - na zasadzie "nie myśl teraz o białym niedźwiedziu" - bezustannie przypominają. Widok tych - choćby najbardziej tandetnych - walentynkowych dekoracji, wzbudza podświadomą zazdrość w stosunku do tych, którzy wydają się być szczęśliwi, a jednocześnie zmusza do smutnej refleksji, że "dla mnie już jest za późno, że ja już nigdy nie poczuję tego, co oni". Najłatwiej zatem, w celu obrony ego, w celu redukcji dysonansu, święto to zohydzić, zdeprecjonować, jako przejaw pogańskich obrzędów przywleczonych z tego zgniłego Zachodu.

Być może w wielu kościołach ludzie usłyszeli dziś takie słowa. Mniej lub bardziej wyrafinowane porównania do komercyjno-nihilistycznej inwazji globalizacji na naszą chrześcijańską kulturę. Ja miałem szczęście. Powiem nawet więcej - po wielu latach doczekałem się na Godota. Po księżach, którzy do kościoła przyprowadzali psy, wyświetlali podczas kazania horrory i piętnowali astrologię i wróżby, jako najobrzydliwsze ze wszystkich dzieł Szatana, pojawił się wreszcie ktoś, kogo - cytując klasyka - "aż przyjemnie posłuchać". Nie tylko dlatego, że jego słowa powinny trafić do każdego, niezależnie od tego w co (i czy w ogóle) wierzy. Także dlatego, że robi to z niesamowitą klasą, wprowadzając - z twarzą Bustera Keatona - mnóstwo humoru do skostniałych homilii. I wprawiając tym samym co bardziej konserwatywnych wiernych w spore zażenowanie, w dylemat: uśmiechnąć się czy nie, "bo przecież w kościele śmiać się nie wypada", bo to niemożliwe, żeby ksiądz coś śmiesznego powiedział (pisałem na ten temat blisko rok temu, dokładnie w Niedzielę Wielkanocną). Cytat, którym rozpocząłem ten tekst, jest tylko jednym z wielu przykładów.

I zamiast spalić Walentynki na inkwizycyjnym stosie, ksiądz ów wykorzystał okazję, że temat ten wylewa się ze wszelkich mediów, aby porozmawiać o miłości właśnie. Ale nie w sposób, do jakiego też mieliśmy okazję przywyknąć. Że rozpusta, że rozwiązłość, że przed ślubem to zgorszenie, a po ślubie to te rzeczy można tylko po ciemku i pod kołdrą. Mówił o miłości do samego siebie. Z tym, że nie o miłości do siebie na zasadzie "jestem piękny i uroczy", ale o tym, że bardzo często samych siebie nie potrafimy "kochać". Widzimy w sobie tylko to, co złe, negatywne. Wmawiamy sobie, że nasze życie jest do niczego, że już tyle lat minęło, a nic nie osiągnęliśmy, że za co się nie weźmiemy to się wali. Dokopujemy sobie z każdej możliwej strony. A nie tędy droga. "Największą zbrodnią jest gardzić samym sobą" napisał kiedyś Michał Montaigne, człowiek któremu z Kościołem i religią nie bardzo było po drodze. Bo to jest prawda uniwersalna, a nie wymysł katolickich księży. Bo w każdej sytuacji, nawet w najczarniejszych chwilach trzeba znaleźć jakiś promyk światła. Jak? Nie ma uniwersalnej recepty. Trzeba zaczepić się czegokolwiek, choćby tak banalnego jak stwierdzenie, że "the night is darkest just before the dawn", jak mówił w "Mrocznym Rycerzu" Harvey Dent do ogarniętych paniką mieszkańców Gotham. Wiem, sam wiem najlepiej, że to niełatwe. Że są chwile, są dni, kiedy widzi się tylko mrok, kiedy nie ma nadziei, kiedy odechciewa się wszystkiego. Ale nie wolno przestać próbować, nie wolno przestać szukać. Kiedy bowiem ostatecznie znienawidzimy samych siebie, kiedy wmówimy sobie, że nasze życie tak naprawdę jest do dupy, a my jesteśmy najbardziej żałosną jednostką, jaka kiedykolwiek chodziła po powierzchni tej planety, wtedy te tytułowe płomienie będą już nie do ugaszenia...

W ostatnich tygodniach część z moich tekstów w ten sposób można było odczytać. Dotąd charakterystyczny dla mnie ironiczny i sarkastyczny nawet stosunek do siebie i do świata, zamienił się w takie właśnie masochistyczne dokopywanie sobie. Owszem, tylko w jednym aspekcie społecznego funkcjonowania (generalnie bowiem nie mam problemów z samooceną), ale zawsze. Chciałbym więc zakończyć ten tekst akcentem, który zwiastuje - mam nadzieję - powrót do dawnego stylu. I jeszcze wiąże się trochę z dzisiejszym świętem. Najwybitniejszy chyba polski filozof, zmarły niedawno profesor Leszek Kołakowski, napisał kiedyś humorystyczną autobiografię, którą zatytułował: "Moje życie, ze szczególnym uwzględnieniem szalonego wręcz powodzenia u kobiet". No, to ja mam tak samo jak profesor, tylko że odwrotnie ;)

14. lutego 2010, 17:47 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: