poniedziałek, 1 lutego 2010

list do Losu

Opole, dnia 1. lutego 2010

Drogi Losie,

nie wiem nawet czym jesteś - inteligentnym Rozumem czy sumą przypadków, ale piszę te słowa, gdyż chcę Ci powiedzieć, że Cię nie doceniałem. W minioną sobotę uzmysłowiłeś mi, jak bardzo. Dokładnie wiedziałeś, gdzie uderzyć, aby mnie złamać. W jednej chwili zburzyłeś całą moją pewność siebie - najsilniejszą cząstkę mojej osobowości. Podkopałeś we mnie wiarę w to, że jak poświęcamy czemuś 200% siebie, maksimum aktywności, siły, determinacji, to musi to dać jakikolwiek, choćby najmniejszy efekt, po stronie zysków nie może widnieć ZERO. W kilka godzin straciłem coś, co budowałem przez lata, coś o co opierałem całe swoje funkcjonowanie - straciłem wiarę w siebie. W jeden wieczór roztrzaskałeś ją o ścianę. Startując z tak błahego powodu zafundowałeś mi trip do piekła i z powrotem. Teraz będę wszystko odbudowywać przez długie tygodnie...

Zawsze myślałem o sobie, że jestem w miarę silny psychicznie. Sam radziłem sobie we wszystkich sytuacjach. Więcej, nie unikałem również problemów innych. Wysłuchiwałem ich zmartwień, starałem się zrozumieć, w miarę możliwości pomóc, coś zorganizować, podzielić się skromną jeszcze wiedzą psychologiczną. Nawet gdy działo się źle, zwykle zachowywałem spokój, zwykle byłem tym, który widział światełko w tunelu. Wiem, że pomogłem wielu osobom w zwykłych, codziennych sprawach. Nie wiem, czy pomogłem komukolwiek w sytuacjach poważniejszych, ale faktem jest, że brałem ich troski na siebie, że przejmowałem się ich problemami nie mniej niż własnymi, że czasami myślałem o nich przez długie godziny. Owszem, sam ze swoimi emocjami nigdy się nie uzewnętrzniałem. I nie przyjmowałem do wiadomości, że tłumienie wszystkiego w sobie może sprawić, że system kiedyś ulegnie przeciążeniu, że nie wytrzyma. Że raz na ruski rok musi eksplodować... Ostatecznie, gdy funkcjonujesz tak dwadzieścia kilka lat i wszystko jest w porządku, dochodzisz do przeświadczenia, że tak będzie zawsze. Błędnego przeświadczenia...

W sobotę doszło do eksplozji. Coś pękło. Nie sądziłem tylko, że do wywołania lawiny wystarczy aż tak mały kamyczek. Miałem już kilka trudnych momentów w życiu, ale czegoś takiego nie pamiętam. Nie jesteś człowiekiem, więc nie jestem pewny, czy potrafisz sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś, kto nagle, niespodziewanie spada w otchłań. Więc powiem Ci, jak to jest. Nie widzisz żadnego światełka nadziei. Wokół Ciebie tylko coraz czarniejsza czerń. Nie działają żadne techniki obronne, żadne dotychczasowe sposoby. Czas przestaje mieć znaczenie: patrzysz przez chwilę w jakiś punkt, a potem rzut oka na zegar i z przerażeniem uświadamiasz sobie, że minęła godzina. Kiedy?! Gdzie?!... Nie potrafisz się bronić. Bo nie wiesz, z którego miejsca docierają ciosy. Nie pamiętasz już od czego się wszystko zaczęło. Jesteś jak ślepiec w ciemnym tunelu. Zwykłe, codzienne czynności wykonujesz mechanicznie. Masz gdzieś konsekwencje tego, co mówisz, co krzyczysz, co robisz. Łzy lecą same, chociaż tego nie chcesz. Nie potrafisz ich powstrzymać. Do głosu dochodzą wszystkie zmory przeszłości, wszystko o czym chciałeś zapomnieć na wieczność, co chciałeś ukryć w odmętach pamięci tak głęboko, by zginęło, zwiędło, obumarło. Demony Twojego umysłu pożerają Cię po kawałku. Wydaje Ci się, że wstąpiłeś na drogę bez powrotu.

I na tej drodze jesteś sam. To jedyne, za co mogę być Ci wdzięczny: uświadomiłeś mi, że w najczarniejszych momentach trzeba znaleźć tylko w sobie resztki sił, które pozwolą powstać z kolan. W najpiękniejszym kawałku muzyki, jaki powstał na tej planecie, Ville Laihiala śpiewał: "The wind blows through my heart, shivers me one last time, as I now reach out in the dark, no one there...". Teraz wiem, co miał na myśli. Taka trauma może spotkać każdego z nas w dowolnej chwili. Nigdy nie wiadomo, jak banalny powód może ją wywołać. A ja chciałem wówczas usłyszeć cokolwiek, ale nie to, że jestem nienormalny, że powinienem się zastanowić nad sobą, że przesadzam, że dramatyzuję, że przejmuję się byle czym. Zwykły, w miarę zdrowy psychicznie człowiek nie reaguje tak z "byle powodu". Tak, jakby moja reakcja była jedynie odpowiedzią na coś.

Nie mogę mieć o to pretensji do innych. Bardziej do Ciebie. Przez wieki tak ukształtowałeś ludzi, że chcą widzieć rzeczywistość maksymalnie prostą i czytelną. Konkretny bodziec - określona reakcja. Jakby pod czaszką nie było nic, czarna skrzynka, trochę galaretowatej masy.

Przyznam Ci się, że pierwszy raz w życiu przemknęła mi przez głowę myśl samobójcza. Tylko przemknęła na szczęście. Ale nie wiem nawet, jak się wtedy obroniłem. Pamiętam tylko, że wpadła mi nagle do głowy jedna, jedyna pozytywna myśl. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że "kto walczy - czasem przegrywa; kto nie walczy - przegrywa zawsze". Może tylko dzięki niej rzuciłem się na łóżko i jakoś przespałem kilkadziesiąt minut tej nocy. Na następną taką sytuację - oby nigdy nie nastąpiła - postaram się być lepiej przygotowany. Zapewne jednak cieszysz się z tego, że zaszczepiłeś we mnie lęk. Lęk o to, co będzie, gdy następnym razem nie znajdę w sobie resztek sił, by się podnieść...

bez wyrazów szacunku

przypadek nr XIII.33
(na tej planecie noszący imię Piotrek)

1. lutego 2010, 12:28 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

3 komentarze:

bess pisze...

Stałeś się naczyniem na ludzkie emocje, ale zapomniałeś, że każde naczynie ma swoją objętość, a przekroczenie jej sprawi, że wszystko się wyleje. A w najgorszym przypadku szkło pęknie i zaleje Cię fala tego wszystkiego, co przez całe życie ignorowałeś. A sprzątanie tego może zająć dużo czasu.

Anonimowy pisze...

idąc za myślą Nabokova, twierdzę, że ślepy traf jest logiką losu. a moje emocje są niczym dżin zamknięty w butelce.

Piotrek pisze...

Bess: gdybym mógł cofnąć czas, to pewnie jeszcze raz wybrałbym rolę tego naczynia. O wiele łatwiej byłoby jednak, gdybym miał pewność, że w razie pęknięcia, ktoś pomoże mi sprzątać. Albo przynajmniej powie: "rozumiem Cię", "jestem z Tobą"...