poniedziałek, 22 lutego 2010

zjazd po muldach (3)

Adam Małysz nie zostanie mistrzem olimpijskim. Co oczywiście w żadnym stopniu nie umniejsza jego wybitnych osiągnięć. Niemniej jednak, w wielu komentarzach zauważyć można nutkę rozczarowania, że w zawodach ostatniej szansy znowu było blisko, ale jednak się nie udało. A ja odważę się stwierdzić, że może to i dobrze, że w tym swoim ostatnim olimpijskim starcie nasz mistrz nie wywalczył złotego medalu. Przerwijcie jeszcze na chwilę ostrzenie tego noża, albo czyszczenie dziadkowej strzelby, przy użyciu których to przedmiotów macie zamiar wytłumaczyć mi, że jestem w błędzie. I doczytajcie niniejszy tekst do końca.

Bowiem już tłumaczę, dlaczego sądzę, że dobrze iż Małysz w sobotę nie wygrał zawodów na dużej skoczni. Oczywiście, jak najbardziej uważam, że właśnie jemu ten złoty medal należy się (cokolwiek to znaczy - czy w sporcie w ogóle coś się komukolwiek należy?) jak mało któremu zawodnikowi. Ale to zwycięstwo właśnie w konkursie ostatniej szansy byłoby już niemal na pograniczu kiczu. Kiczu, który znamy z tandetnych amerykańskich filmów sportowych. Gdzie główny bohater, startujący z pozycji underdoga, w finałowej scenie heroicznie zwycięża dotychczasowego mistrza (zwykle o odpychającej fizjonomii, lub grającego nie fair, czego nie zauważają sędziowie). Sam, choć nie jestem kinomanem, mógłbym wymienić przynajmniej kilka filmów, stworzonych zgodnie z tym wzorcem. Nieważne, czy rzecz dzieje się na ringu, na koszykarskim parkiecie, na lodowisku, na baseballowym czy futbolowym boisku, albo nawet na stadionie do gry w lacrosse'a. Zawsze jest mniej więcej podobnie: nasz bohater trenuje z dużym zapałem, prowadzony przez trenera po przejściach, albo takiego, który jakimś szóstym zmysłem dostrzegł w nim talent i specjalnie dla niego powrócił z emerytury. Wszyscy mówią mu, że nie ma szans, gdyż urzędujący champion - zwykle demonstrujący ogromną pewność siebie - jest zdecydowanym faworytem. Po drodze są różne momenty załamania i rezygnacji, nierzadko obóz przeciwnika, albo jakiś inny wróg kopie pod głównym bohaterem dołki (a to wleją mu laxygen do napoju, a to dadzą w łeb trenerowi). Ale dzięki temu ostatecznie starcie, do którego dochodzi - a jakże! - na samym końcu filmu, będzie miało dodatkowe podteksty. Pretendent rozpoczyna z optymizmem, ale potem idzie mu coraz gorzej. Leży już na deskach, wydaje się, że jest po sprawie, ale właśnie wtedy - przy akompaniamencie patetycznej muzyki - nadludzkim wysiłkiem zrywa się do decydującego ataku. Albo dlatego, że impuls dał mu wzrok siedzącego na trybunach trenera/dziewczyny/matki etc. Albo robi to jakimś potwornie trudnym manewrem, którego nigdy nie był w stanie opanować, a wychodzi mu właśnie w tym decydującym momencie. Względnie, jeśli jest to gra zespołowa, niewiarygodny rzut w ostatniej sekundzie wykonuje ten najsłabszy w zespole, który był wcześniej przez wszystkich gnojony, a zagrał w meczu tylko dlatego, że lider drużyny odniósł kontuzję (w czym często w wydatny sposób "pomógł" przeciwnik).

Casus Małysza idealnie pasowałby do tego wzorca. Fantastyczny początek, lata absolutnej dominacji, potem załamanie formy. Zmiana trenera, jeszcze jeden krótki powrót na szczyt, a potem upadek na dno. Trzy lata bez zwycięstwa, nieporozumienia z nowym szkoleniowcem. Powrót do pracy ze starym trenerem, który specjalnie dla niego rezygnuje z emerytury. Forma nadchodzi w oczekiwanym momencie, mimo iż rywale kombinują z nieregulaminowym sprzętem. Gdyby Małysz w sobotę, w konkursie ostatniej szansy, rzeczywiście zwyciężył, to byłoby aż nierzeczywiste, nierealne, za słodkie wręcz, jak zjedzenie naraz całej tabliczki czekolady. A my, Polacy, kochamy kicz. I to nieprawda, że historia pamięta tylko zwycięzców. Małysz w tej historii jest już od lat. Tylko co z tym scenariuszem? A taki był ładny, amerykański... Spróbujmy więc napisać alternatywny.

Imperium (Austriackie) przygotowuje się do ostatecznej rozprawy z siłami dobra. Z wygnania powraca słynny Lord Janne "Maska" Ahonen, aby wreszcie sięgnąć po to, co mu się od zawsze należało. Wszyscy szykują formę na decyduje starcie, które ma nastąpić w lutym na odległej planecie Whistler. Nie wszyscy jednak grają fair. Imperium i jego sprzymierzeńcy w tajemnicy przygotowują rewolucyjne kombinezony i wysyłają do walki armię klonów, która rządzi na skoczniach całego świata. Wielki Kanclerz Walter Hofer przymyka oko na ich niecne poczynania. Stawić im czoła próbuje jedynie Wielki Admirał Ammann, ale nawet dla niego nie ma litości Imperator Schlierenzauer. Zdesperowany rycerz Małysz (pseudonim: Skywalker - chodzący po niebie), za radą Obi-Wana Tajnera, udaje się na daleką północ, w poszukiwaniu starego Mistrza Yody Lepistoe. Decyduje się on powrócić z emerytury, aby pomóc swojemu dawnemu wychowankowi jeszcze jeden, ostatni raz. Wraz z nieokrzesanym Hanem "Solo" Mateją, który onegdaj przeszedł na ciemną stronę niemocy, zawiązują Sojusz przeciwko Imperium. Małysz pod okiem Mistrza rozpoczyna mordercze treningi. Nie wszystko układa się po ich myśli. W Turnieju Czterech Skoczni Imperium kontratakuje, a Lord Ahonen walczy jak za dawnych lat. W kolejnych tygodniach atak (austriackich) klonów jeszcze przybiera na sile, a nad Sojuszem zawisa mroczne widmo. W głowie Małysza tli się jednak nowa nadzieja. Wielki Admirał Ammann przygotowuje potężną broń na decydujące kanadyjskie starcie - tajemnicze wiązania. I w najważniejszym momencie potęga Imperium się załamuje. Wielki Admirał odzyskuje dawną siłę, a Małysz zajmuje miejsce u jego boku.

No, teraz jest całkiem fajnie. Z tym, że w finale Lord Maska powraca na stronę dobra i zabija Imperatora. Jeśli Janne Ahonen zabije Gregora Schlierenzauera to ja emigruję. Najlepiej do takiego kraju, gdzie rządzi jakiś bandyta.

22. lutego 2010, 18:23 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Brak komentarzy: